Strach przed wyjazdem zlapal mnie tak naprawde na tydzien przed. Kiedy w sumie nie mialam juz wyjscia. W glowie klebila sie masa mysli, a oragnizm samoczynnie wyzwalal adrenaline. Pojawiło sie dziwne uczucie podniecenia, co wiaze sie z tym ze raz chcialo mi sie histerycznie chichotac, a raz pojawialy się lzy w oczach - no bo jdac za tropem myslenia mojej mamy - jak ja tam sobie sama poradze? sama? samotna? bez wsparcia i pomocnej dłoni, która chocby wyskoczy do apteki w czasie gdy ja bede zwalczać rozstroj zoladka...
Pierwsze zaskoczenie wietnamem było juz w samolocie. Na trasie Moskwa - Ha Noi siedzial kolo mnie mlody Lao Can (czy jakos tak..;/ Lao Can w wieku kolo 23 wiosen okazal sie niezwykle uprzejmym mlodzieńcem. Jeszcze nie wystartowalismy dobrze, a on juz podzielil miedzy nami koce i poduszki, no bo zeby nam sie nie pomylilo. Za kazdaym razem tez kiedy podchodziła stewardesa pytal uprzejmie czego sobie zycze, nastepnie podawal tace rozkladajac przy tym moj stolik, a kiedy już wydziobalam to co dalo się zjesc uprzatal mi wszystko przed nosa. Takze na obługe w samolocie to ja zlego słowa nie powiem.
Myslalam ze jak mi buchnie zarem w twarz to sie przewroce. Kac po imprezie (dzięki wszystkim za przybycie :) dawal sie jeszcze we znaki, do tego lot ponad 9 godzinny i w zasadzie nie przespany...ale nieee..Hanoi przywitalo mnie 20 stopniami ciepła i lekko mlecznym niebem.
Grzecznie dziekujac wszystkim napotkanym taksowkarzo - przewodnikom udalam sie na autobus ktory mial mnie zawiesc do Old Quarter czyli bazy wypadowo - hotelowej wszystkich turystow. Nie wiem jaki jest koszt taksowki, ale na pewno spory, bo lotnisko jest jakies 30 km od centrum. Za to autobus (po wyjsciu z lotniska trzeba isc na prawo i na koncu postoju taksowek sa wspomniane busy) to koszt 2$ tudzież 40.000 dongow. Przy autobusie spotkalam Olka, który to z Polski przylecial w odwiedziny do znajomych. Cel mielismy podobny, choc Olo zafundowal sobie hotel za 18 zielonych, co jak dla mnie jest chyba budzetem na cały dzien :) takze plan zakladal ze razem dojedziemy, a potem to się zobaczy. Przejazd trwal około 1, 5 godziny i juz w autobusie byłam mala proba sil - my (turysci) vs. pan kierowaca i jego pomagier. Dla nich centrum było trochę wczesniej niz dla nas, a ze umowilismy się na inny cel to twardo stalismy przy swoim. Koniec końców wyladowalismy mniej wiecej tam gdzie plan zakladal. Ja to nawet mapy nie wyciagałam, bo i tak pewnie nie dużo bym z niej wyniosla :) wiec zdalam się na zdolnosci topograficzne grupy. I bardzo dobrze zrobiłam bo po jakis 15 minutach byłam mniej więcej tam gdzie chciałam. Z Olem zyczylismy sobie na rozchodne powodzenia, reszta grupy tez sie gdzies po drodze rozmyła. I zostałam sama. No to mysle sobie - czas na mapę. Patrze, krece, a to bokiem a to do gory nogami. Poszlam najpierw w prawo, ale jednak wrocilam do punktu wyjscia. No to poszlam w lewo. chyba z 20 razy sprawdzałam nazwy ulic, no bo jak tu rozroznic Hang Trong od Hang Bong. A jak do gry weszla Hang Hanh i Hang Hom to myslalam że zwariuje i do wieczora nie znjade hotelu.
ale znalazlam :) i to nawet trzy. Ostatecznie zapadła dezycja ze zostaje w Central Backpacker's Hostel - 1000 dongali (5$) za nocleg w dormitorium (pojemne na 6 osob). Jakze wielkie bylo moje zaskoczenie gdy windą wjechalam na 4 pietro. Dostalam przydzial lozka nr 10 - a tam tak: zajebsty taras, czysta posciel, drewniane rolety w oknie, nowe panele na podlodze i lazienka w modnym brazie, a zeby tego bylo malo jeszcze papier toaletowy bez limitu :) wi fi fruwa jak sie patrzy, non stop zielona herbata za free, a wieczorem happy hours i piwo w prezencie. no to mnie wzieli z zaskoczenia....
Pierwsze kroki w Ha noi, prawie nie przytomna ze zmeczenia stawialam wolno i w obrębie okolicy. Plan na dzis zakladał relaksing a jedyne co stawialam sobie za cel to wycieczka na stacje kolejowa w celu zdobycia biletu do Lao Cai. Słoce zaczeło juz dawac czadu, ale i tak chyba bardziej sie spocialam kiedy przyszlo mi z mapy wyczytac jak tu dotrzec na stacje...jednego heinekena i dwa papierosy pozniej mialam obcykany cel wyprawy. Podejrzewam że tym szczesciarzom ktorym udalo sie opanowac sztuke czytania z mapy zajelo by to 5 min. Mnie zajelo 15 i pewnie poszlam najdluzsza trasa z mozliwych ale liczy sie ze dotarlam. Nauczona doswiadczeniem z Indii, ze o bilety to sie walczy, ze rozpedza sie tlum naganiaczy do agencji wujek i cioc, ze kolejki, ze trzeba wczesniej, szybciej...a i tak pojedziesz autobusem - nastawilam sie walecznie. Wzielam gleboki oddech i wparowalam na stacje. Patrze, a tu kasa wolna. No to dluga. Podchodze. I kiedy już chcialam pani w okienku na mapie pokazac gdzie jade, ona uroczo mnie wita w pełni wyksztalcona angielszczyzna. No to ja ze do Lao Cai, no to ona ze prosze bardzo i czy życzę sobie w 6 os. sleeperze?, no to ja ze poproszę, no to ona ze nie ma sprawy. Podaje mi bilet, zgrabym ruchem reki podkresla na nim moje miejsce, nr pociagu i godzine, ladnie sie usmiecha i zyczy milej podrozy. Zajelo mi to okolo 3 min. Bez problemu, bez zbednego tracenia czasu mam bilet na jutro na polnoc kraju.
Zakosztowanie wietnamskiego menu rozpoczełam od tradycyjnego pho (26 000 dongow). Pozywna zupa miala za zadanie postawić mnie na nogi...ale nic bardziej mylnego. Nie było nawet mowy o plądrowaniu miasta. Jedynie gdzie mogłam isc to isc spac. Takze zaslonilam te piekne rolety, wbilam sie w czysta posciel i padlam....
Obudzilam sie po 20. No tryskac energia to nie tryskalam, ale przynajmniej byłam w jako takim stanie. Wieczorny spacer po miescie, male co nie co na ulicznym straganie. Dwa Bia Ha Noi, wieczór z internetem i wietnamskim radiem na słuchawkach.
I tak mi dobrze z tym - przypomnialam sobie jak ja bardzo to wszystko kocham ...