baner
Dzienniki / Wietnam 2010 / Dzien 1

11/12.11.2010 - Szczesliwej drogi już czas, czyli Warszawa - Moskwa - Moskwa - Ha Noi

Strach przed wyjazdem zlapal mnie tak naprawde na tydzien przed. Kiedy w sumie nie mialam juz wyjscia. W glowie klebila sie masa mysli, a oragnizm samoczynnie wyzwalal adrenaline. Pojawiło sie dziwne uczucie podniecenia, co wiaze sie z tym ze raz chcialo mi sie histerycznie chichotac, a raz pojawialy się lzy w oczach - no bo jdac za tropem myslenia mojej mamy - jak ja tam sobie sama poradze? sama? samotna? bez wsparcia i pomocnej dłoni, która chocby wyskoczy do apteki w czasie gdy ja bede zwalczać rozstroj zoladka...

Pierwsze zaskoczenie wietnamem było juz w samolocie. Na trasie Moskwa - Ha Noi siedzial kolo mnie mlody Lao Can (czy jakos tak..;/ Lao Can w wieku kolo 23 wiosen okazal sie niezwykle uprzejmym mlodzieńcem. Jeszcze nie wystartowalismy dobrze, a on juz podzielil miedzy nami koce i poduszki, no bo zeby nam sie nie pomylilo. Za kazdaym razem tez kiedy podchodziła stewardesa pytal uprzejmie czego sobie zycze, nastepnie podawal tace rozkladajac przy tym moj stolik, a kiedy już wydziobalam to co dalo się zjesc uprzatal mi wszystko przed nosa. Takze na obługe w samolocie to ja zlego słowa nie powiem.

Myslalam ze jak mi buchnie zarem w twarz to sie przewroce. Kac po imprezie (dzięki wszystkim za przybycie :) dawal sie jeszcze we znaki, do tego lot ponad 9 godzinny i w zasadzie nie przespany...ale nieee..Hanoi przywitalo mnie 20 stopniami ciepła i lekko mlecznym niebem.

. . . . .

Grzecznie dziekujac wszystkim napotkanym taksowkarzo - przewodnikom udalam sie na autobus ktory mial mnie zawiesc do Old Quarter czyli bazy wypadowo - hotelowej wszystkich turystow. Nie wiem jaki jest koszt taksowki, ale na pewno spory, bo lotnisko jest jakies 30 km od centrum. Za to autobus (po wyjsciu z lotniska trzeba isc na prawo i na koncu postoju taksowek sa wspomniane busy) to koszt 2$ tudzież 40.000 dongow. Przy autobusie spotkalam Olka, który to z Polski przylecial w odwiedziny do znajomych. Cel mielismy podobny, choc Olo zafundowal sobie hotel za 18 zielonych, co jak dla mnie jest chyba budzetem na cały dzien :) takze plan zakladal ze razem dojedziemy, a potem to się zobaczy. Przejazd trwal około 1, 5 godziny i juz w autobusie byłam mala proba sil - my (turysci) vs. pan kierowaca i jego pomagier. Dla nich centrum było trochę wczesniej niz dla nas, a ze umowilismy się na inny cel to twardo stalismy przy swoim. Koniec końców wyladowalismy mniej wiecej tam gdzie plan zakladal. Ja to nawet mapy nie wyciagałam, bo i tak pewnie nie dużo bym z niej wyniosla :) wiec zdalam się na zdolnosci topograficzne grupy. I bardzo dobrze zrobiłam bo po jakis 15 minutach byłam mniej więcej tam gdzie chciałam. Z Olem zyczylismy sobie na rozchodne powodzenia, reszta grupy tez sie gdzies po drodze rozmyła. I zostałam sama. No to mysle sobie - czas na mapę. Patrze, krece, a to bokiem a to do gory nogami. Poszlam najpierw w prawo, ale jednak wrocilam do punktu wyjscia. No to poszlam w lewo. chyba z 20 razy sprawdzałam nazwy ulic, no bo jak tu rozroznic Hang Trong od Hang Bong. A jak do gry weszla Hang Hanh i Hang Hom to myslalam że zwariuje i do wieczora nie znjade hotelu.

ale znalazlam :) i to nawet trzy. Ostatecznie zapadła dezycja ze zostaje w Central Backpacker's Hostel - 1000 dongali (5$) za nocleg w dormitorium (pojemne na 6 osob). Jakze wielkie bylo moje zaskoczenie gdy windą wjechalam na 4 pietro. Dostalam przydzial lozka nr 10 - a tam tak: zajebsty taras, czysta posciel, drewniane rolety w oknie, nowe panele na podlodze i lazienka w modnym brazie, a zeby tego bylo malo jeszcze papier toaletowy bez limitu :) wi fi fruwa jak sie patrzy, non stop zielona herbata za free, a wieczorem happy hours i piwo w prezencie. no to mnie wzieli z zaskoczenia....

. . . . .

Pierwsze kroki w Ha noi, prawie nie przytomna ze zmeczenia stawialam wolno i w obrębie okolicy. Plan na dzis zakladał relaksing a jedyne co stawialam sobie za cel to wycieczka na stacje kolejowa w celu zdobycia biletu do Lao Cai. Słoce zaczeło juz dawac czadu, ale i tak chyba bardziej sie spocialam kiedy przyszlo mi z mapy wyczytac jak tu dotrzec na stacje...jednego heinekena i dwa papierosy pozniej mialam obcykany cel wyprawy. Podejrzewam że tym szczesciarzom ktorym udalo sie opanowac sztuke czytania z mapy zajelo by to 5 min. Mnie zajelo 15 i pewnie poszlam najdluzsza trasa z mozliwych ale liczy sie ze dotarlam. Nauczona doswiadczeniem z Indii, ze o bilety to sie walczy, ze rozpedza sie tlum naganiaczy do agencji wujek i cioc, ze kolejki, ze trzeba wczesniej, szybciej...a i tak pojedziesz autobusem - nastawilam sie walecznie. Wzielam gleboki oddech i wparowalam na stacje. Patrze, a tu kasa wolna. No to dluga. Podchodze. I kiedy już chcialam pani w okienku na mapie pokazac gdzie jade, ona uroczo mnie wita w pełni wyksztalcona angielszczyzna. No to ja ze do Lao Cai, no to ona ze prosze bardzo i czy życzę sobie w 6 os. sleeperze?, no to ja ze poproszę, no to ona ze nie ma sprawy. Podaje mi bilet, zgrabym ruchem reki podkresla na nim moje miejsce, nr pociagu i godzine, ladnie sie usmiecha i zyczy milej podrozy. Zajelo mi to okolo 3 min. Bez problemu, bez zbednego tracenia czasu mam bilet na jutro na polnoc kraju.

. . . . .

Zakosztowanie wietnamskiego menu rozpoczełam od tradycyjnego pho (26 000 dongow). Pozywna zupa miala za zadanie postawić mnie na nogi...ale nic bardziej mylnego. Nie było nawet mowy o plądrowaniu miasta. Jedynie gdzie mogłam isc to isc spac. Takze zaslonilam te piekne rolety, wbilam sie w czysta posciel i padlam....

Obudzilam sie po 20. No tryskac energia to nie tryskalam, ale przynajmniej byłam w jako takim stanie. Wieczorny spacer po miescie, male co nie co na ulicznym straganie. Dwa Bia Ha Noi, wieczór z internetem i wietnamskim radiem na słuchawkach.

I tak mi dobrze z tym - przypomnialam sobie jak ja bardzo to wszystko kocham ...

. .
statystyka