Autobus mial byc o 7. Wstalam przed szosta, mimo ze karaoke dudnilo do 2. Nadsluchuje. Pokasluje. Nic. Goraczka minela, znaczy sie zdrowa :)
Poranek spedzilam na kawie. Patrze w karte, a tu maja latte. No to jasne ze zamawiam. Po jakis 15 minutach kelner przynosi mi a) szklanke wody, b) dzbanek herbaty C) wietnamska kawe parzona z slodkim, skondensowanym mlekiem (30 czy 40 %) i d) duza szklanke goracego mleka (???)...no i nie bardzo wiedzialam co z tym dalej robic. Cos chyba wiedzieli na temat latte, ze mleko, ze mozna podawac w wysokich szklankach, ale gdzies chyba omineli punkt jak polaczyc jedno z drugim.
Do celebracji poranka dolaczyli koledzy z Anglii, ktorych to poznalam w drodze do Da Lat. Los chcial, by nasze drogi znow sie zeszly bo jak sie okazalo jedziemy razem do Mui Ne.
Usadowilam sie z chlopakami na koncu autobusu, a ze oni nie miescili sie na tylnia kanape, a ludzi bylo malo kazdy zajal swoje siedzisko.
W drodze dosiadl sie do mnie kolega - Wietnamczyk. Na moje oko lat 16, z pierwszym, acz zapewne w jego mniemaniu powaznym zarostem na twarzy. Nie bardzo co mowiac, a jak mowiac to po wietnamsku wyciagnal mi sluchawke do mp3 z ucha i slucha. Po chwili kiwnal glowa co oznaczalo chyba ze akceptuje ten rodzaj muzyki i siedzi. No to ja wzruszylam ramionami bo i tak raczej nie wytlumaczylabym mu, ze takie zachowanie to koledze nie przystoi. Nie minelo 10 minut, a sie tak rozespal ze zaczyna sie pokladac. Najpierw niesmialo przechylil glowe, a potem polozyl mi ja na ramieniu. No cos ja na temat takiego zachowania to wiem :) i widze ze sciemnia jak sie patrzy. Odsunelam sie, wiec strasznie zdzwiony przeciera oczy i udaje ze ziewa :) he he...taaa...inny kontynet, ale bajer ten sam :).
Tu moze na chwile zatrzymam sie przy temacie relacji damsko - meskich z perspektywy kobiety samotnej w podrozy. Pierwsze, co cisnie mi sie na usta to opiekunczosc. Odnosze wrazenie ze wsrod wietnamskiej, meskiej czeci wzbudzam raz ze zdziwienie, bo zazwyczaj widac ze szukaja wzrokiem mojego meza, czy tez kompana, a dwa uczucie ze trzeba mi pomoc, skoro juz tego meza nie znalezli. Przejawia sie to w formie noszenia bagazu czy szukania autobusu, ale tez np. na polnocy spotkalam sie z tym ze ktos oddal mi swoja kurtke, gdy bylo zimno czy ustapil msc w autobusie mimo, ze scisk jak przyslowiowe sardyny w puszcze. Kilkakrotnie tez zdazylo sie, ze ktos mnie gdzies podrzucal na motocyklu i wyraznie zaznaczal ze nie chce za to pieniedzy.
Z tym ze...z tym, ze granica miedzy opiekunczoscia czy sympatia, a zachowaniami podchodzacymi pod erotyzm jest bardzo cienka. Wietnamczycy nie sa narodem sprosnym. Doslowanie na trzech palcach jednej reki moge policzyc sytuacje kiedy praktycznie wprost padly dwuznaczne propozycje. Za to dzialaja z ukrycia, na zasadzie sprawdzenia na ile jestes w stanie sobie pozwolic. Notorycznie opada na moje ramie czyjas zaspana glowa, albo przeciaga sie uscisk reki z dziwnie podejrzanym usmieszkiem. Zazwyczaj moja stanowcza rekacja i na ile potrafie, grozna mina wystracza by wyznaczyc granice znajomosci. Kwestia checi niesienia pomocy nie wyklucza rowniez checi zarobku, takze jezeli w gre wchodzi kasa nie ma zmiluj - i tak przycinaja swoje. Po za tym Wietnamczycy lubia sie tez dzielic. Zwlaszcza jedzeniem. A to dostane gdzies kukurydze gotowana, a to jakies cukierki, gumy, chrupki, orzeszki.
Jezeli chodzi o roznice kulturowe to pierwsze, co rzuca sie w oczy to fakt, ze kobiety nie pala, nie pija, a przynajmniej nie publicznie i nie przesiaduja w barach piwnych, a dodatkowo ciezko pracuja. Nie to,ze w Europie tylko leza i pachna, ale raczej nie spotyka sie takich co klada asfalt czy wiosluja na lodzi przez dwie godziny na zmiane rekami i stopami. Genralnie jednak miejsce wietnamskiej kobiety jest w kuchni. I kiedy to maz, wlasciciel interesu, siedzi w rogu ze swoimi kolegami lub przed telewizorem kobieta kursuje "miedzy kuchnia, a salonem". Ja i moje Marlboro lighty wzbudzamy tylko skrepowany usmiech i zaciekawienie :).
Do Mui Ne dojechalismy punktualnie i tylko raz zaliczylam sufit, podczas gdy autobus zaliczyl pobocze omijajac jakiegos motocykliste. Mui Ne to w zasadzie jedna ulica wzdloz plazy. Z znalezieniem hotelu nie ma zadnego problemu, kwestia tylko budzetu. Po jakis 20 minutach trafilismny do Sai Gon Caffe (Nguyen Dinh Chieu 170), gdzie mozna zamieszkac w bambusowym szalasie tuz przy plazy (jedynka 6 dolarow, dwojka 7). Nastal zatem czas na relaks.
Po Mui Ne nie ma co sie spodziewac lazurowego morza i rajskiej plazy, ale to co jest w zupelnosci wystarczy. Jest cisza i spokoj, ale jest tez i na przyklad Pogo bar.
fishing village
A jak sie jest nad Morzem Chinskim to trzeba co? to trzeba co oczywiste sprobowac owocow morza. Na kolacje zatem zamowilam zupe seafood. Konsystencja, nie powiem, zaskoczyla. Spodziewalam sie pho tyle ze z krewetkami, a dostalam lekko galaretowata substancje z przekrojem co najmniej polowy fauny morskiej i po raz kolejny doznalam kulinarnego oswiecenia. Dzieki Ci Boze za wietnamskie jedzenie. A by oddac nalezne honory obiecuje juz do konca zycia jesc wszystko paleczkami.
I wszystko byloby tak pieknie. I wszystko byloby tak cudownie gdyby nie drobny incydent na plazy. Ide sobie jakby nigdy nic brzegiem morza. I w pewnym momencie jak nie chlusnie fala to zalalo i mnie i aparat. Wydal jeszcze ostatni dzwiek i padl. I za nic w swiecie nie chce zadzialac. Wisi teraz na wiatraku i ma noc na rekonwalescencje.