Po zaaplikowaniu wczoraj porzadnej dawki lekow padlam jak kloda. Nawet karaoke dudniace za oknem nie bylo w stanie mi przeszkodzic. W Wietanmie kochaja karaoke. Jest zawsze i wszedzie, choc niektorzy powinny miec zdecydowany zakaz jego uprawiania.
Obudzialam sie niestety nadal z goraczka i przyslowiowym, brzydko mowiac, gilem do pasa. Jean Sebastian nie chcac stracic oka oznajmil mi o 7 rano ze wyjezdza do Ho Chi Minh w poszukiwaniu okulisty. No jak siebie nie wyleczy to tym bardziej mnie :) wiec pogrzebalam w podrecznej apteczce i mam zamiar dzis wyzdrowiec.
Poranek rozpoczelam od degustacji kawy w baraku tuz obok hotelu. Bardziej smakowala jak goraca czekolada niz kawa i choc na slodko, byla pyszna. Do kawy dostalam herbate. Normalnie brakowalo mi jeszcze tylko przegladu porannej prasy :).
Z Jeanem pozeganalismy sie przed 8 bo w panice jechal ratowac oko. Fakt, nie wygladalo to za ciekawie i moj gil do pasa przy tym to pryszcz. Pogoda dzis w Da Lacie jak z zurnala. Niebieskie niebo, slonce i skwar. Jeszcze wczoraj byl plan na rowery, no ale z gilem i goraczka na rower to nie bardzo. Zostalo mi wiec miasto. W pierwszej trojce dalatowych atrakcji plasuje sie Crazy House, Pagoda Lam Ty Ni z mnichem artysta oraz dworzec kolejowy Da Latu z zabytkowa kolejka, ktora wiezie Cie do sasiedniej wsi Tria Mat - 8 km, przez okragle pol godziny. Zatem plan byl sprecyzowany. Przez lata wpajano mi,ze nic tak nie stawia na nogi w chorobie jak dobry rosol, czyli wietnamska pho. Ruszylam na spacer po miescie i gdzies w okolicach Truong Cong Dinh trafilam na chyba jedna z lepszych zup jakie jadlam, a jem je prawie codziennie wiec wiem co mowie. Zupa Hu Tiu Nam Vang za 22 000 dongs. Z krewetkami, chyba wolowina i przepiorczymi jajeczkami. No co to byl za kulinarny szal to nie do opowiedzenia.
Udalo mi sie tez dzis ogarnac bankomat. Sprobowalam tak na zas, zeby miec czas na ewentualna rekacje gdyby cos, czemus poszlo nie tak. Ale zadne problemy nie wystapily przynajmniej w przypadku ATM, a prowizja niezalena od kwoty to 30 000 dongsow wiec zupelnie znosnie.
Ropoczela sie czesc turystyczna dnia dzisiejszego i na pierwszy ogien poszla kolejka. Z problemami natury technicznej, ktore oczywiscie polegaly na braku orientacji w terenie dotaralam do celu. No przegapilam gdzies jedna czy dwie ulice i pozniej zajelo mi troche czasu odkreacnie tego wszystkiego :). Rozklad jazdy kolejki zaklada ze pociag wyjezdza i wraca 5 razy dziennie, mniej wiecej od 8 rano, a ostatni kurs ma o 16. Z tym ze, by wogole komukolwiek chcialo sie ruszyc palcem potrzebni sa pasazerowie w liczbie min. 5 osob. Nie widzialam zadnego. A Pani w okienku bez przekonania powiedziala ze moze do 16 sie zbiora... no moze i tak, ale czekac tyle czasu to mi nie w smak, wiec wycieczki dzis nie bedzie. Za to pojawila sie nowa koncepcja :). Ide do fryzjera.
W napotkanym gdzies na srodku bazaru przy Anh Sang salonie fryzjerskim tlumy, wiec mysle sobie ze przeciez swiadczy to o jakiejs renomie. Wchodze. Chwila dezorientacji. I to nie mojej :) Oczywiscie nikt ani slowa po angielsku. No to wyciagam rozmowki wietnamskie. Jest o jedzeniu, jest o hotelu, jest wizyta u lekarza, ale nie ma ani slowa o fryzjerze. No nic, pokazuje w takim razie o co mi chodzi na migi. Myjemy, tniemy i po sprawie. Ale podpatrzylam jeszcze, ze salon oferuje rowniez i uslugi kosmetyczne. I tak: jedna Pani siedzi w rogu. Na calej twarzy rozsmarowali jej cos jak mydlo, a po chwili brzytwa wszystko usuwali...yyy..nieee... To chyba nie dla mnie. Za to w drugim rogu siedzi Pani na stoleczku, stopy ma w jakims garnku i robia jej pedicure. No i to byl strzal w dziesiatke. Decyduje sie zatem na zestaw fryzjer + pedicure.
fryzjer pierwszy po prawo
Po jakis 20 mninutach nadchodzi moja kolej. Najpierw mycie. I na fotel. Dostalam tez swoj garnek, zeby namoczyc stopy. Na migi ogarniamy fryzure. Decyduje sie na modne w Wietnamie wyprofilowanie wlosow i ciecie "w trojkat" :) no! powiedzmy ze wyszlo :) Potem zarzucam stopy na metalowy stopien...nawet nie wiem jak to nazwac...wygladalo jak duzy pedal z samochodu. Po 15 minutach jestem gotowa co najmniej na bal :) za usluge zaplacilam kolejno: 50 000 za fryzjera, czyli jakies 5 zl oraz 2 zlote za pielegnajce stop. Rewelacja.
Na obiad dzis byly placki z krewetkami i to w pewnym stopniu robione samodzielnie (5000 dongsow sztuka). Lokalny bazar obfituje w takowe przysmaki. Siedze wiec na malym stoleczku, popijam herbate z szklanki wielkosci kieliszka do wodki i zawijam placki w ryzowy papier. Kolejnosc jest taka: najpierw papier moczy sie woda, potem uklada na nich salate, miete i inne zielone warzywa pochodne kapusty, potem wrzuca sie w to gotowego placka z farszem. Zawija. Macza w sosie rybnym i gotowe. Zabawa przednia, a efekt wyjatkowo smaczny.
a>
Jedna z atrakcji Da Latu jest Crazy House, wiec nie omieszkalam zawitac dzis i tam. Fakt. Dom faktycznie jest crazy. Jezeli wpada sie tam tylko przelotem za wejscie trzeba zaplacic 20 000. Jest tez opcja noclegu, gdyz Crazy House funkcjonuje takze jako hotel. Za nocleg w jednym z crazy pokoi oplata wynosi 20 dolarow wzwyz. Calosc budowana jest od 1990 roku i prace trwaja do dzis. Nadal powstaja kolejne czesci, pokoje, schodki, tarasy, domurowki. Architekt tego domu mial naprawde fantazje. Niedaleko Crazy House miesci sie tez siedziba najslynniejszej osobistosci Da Latu czyli artysty i mnicha w jednym - Viena Thuk.Niestety mnie dzis szczescie nie dopisalo i nie mialam okazji i przyjemnosci sie zapoznac.
Crazy House
Da Lat
wyschniete jezioro Xuan Huong
Jakkolwiek Da Lat jest fajny, ruszam dalej. Podczas wieczornego spaceru zakupilam bilet na jutrzejszy, wczesny poranek do Mui Ne. No i nie da sie ukryc, ze ciagnie mnie na wybrzeze :).