baner
Dzienniki / Chiny 2011 / Dzien 16

10.05.2011 - Xinjie, Laohuzui, Longshuba

Jednak nie szlo mi az tak dobrze ze spaniem. Klima w busie raz dzialala raz nie, wiec raz pocilem sie jak swinia, a raz przykrywalem sie koldra (na wyposazeniu). Bus jechal po chyba nie do konca utwardzonych drogach wiec wytrzeslo mnie niezle. Do tego wszystkiego na telewizorach puszczany byl film. Ja co prawda zadnego ekranu nie widzialem, ale po dzwiekach moge sie domyslac, ze to film akcji, czyli non stop strzelaniny, bijatyki i poscigi (nawet na polnych drogach piszczaly opony). Mimo wszystko zle nie bylo i to jak narazie moja najlepsza podroz w Chinach. W srodku nocy mozna bylo wyczuc ze autobek wspina sie zygzakiem pod gore. Silnik warczal, a mi co chwile zatykaly sie uszy.

Ok 4 rano autobus zatrzymal sie, za jakims pojazdem i po chwili wylaczyl silnik. Nikt nie wysiadl, wiec i ja dawaj twarz w poduche - pewnie ktos blokuje droge. Obudzilem sie po jakims czasie i widze ze caly czas stoimy w tym samym miejscu. Wszyscy twardo spia, wiec nie bede sie wylamywal. Gdy obudzilem sie po raz kolejny bylo juz jasno a my wciaz stalismy za jakims pojazdem. Ciekawosc wziela gore i postanowilem zobaczyc co sie dzieje. Okazalo sie ze pojazd za ktorym stoimy wcale nie blokuje nam drogi, a w okolo jest kilka innych autobusow. Czyzbym byl na dworcu? Na migi szybko ustalilem ze jestem juz w Xinjie. Niektorzy pasazerowie spali dalej, a ja wzielem plecak i wyszedlem na ulice przed dworzec. Nie myslac za wiele wszedlem do pierwszego guesthousu i dogadujac sie na migi wzielem single room z tv za 25rmb. Chen Family Guesthouse jest obskurny ale calkiem przyjemny, do tego z fajnym widokiem na pobliskie gory. Wszedzie porozwieszane sa klatki z ptakami ktorych jest tu wiecej niz w Zoo w Guilin.

Xinjie

. .

dworzec autobusowy. Ja mieszkam w tym budynku po srodku

.

Zafundowalem sobie niezbedny odswiezajacy prysznic, popisalem chwile strone i wyszedlem na "miasto". Najpierw wstapilem na pobliski dworzec autobusowy i zakupilem bilet powrotny do Kun Ming na jutro na 18:30 (136rmb). Zjadlem pyszna zupke i moglem zaczac zwiedzac. Xinjie jest niewielka prowincjonalna miejscowoscia, ktora zyje swoim zyciem. Wszedzie pelno miejscowych rolnikow i kobiet w tradycyjnych plemiennych strojach. Nie powiem, bardzo mi sie tu podoba. Mam wrazenie ze nie wazne gdzie skieruje sie aparat i tak wychodzi fajne zdjecie. Spacer gwarnymi uliczkami miasteczka wprawil mnie w dobry humor. W niektorych miejscach trwaja jakies prace budowlane, co tylko zwieksza pierdolnik. Najdziwniejsze jest to ze Xinjie jest centrum okolicy obfitujacej w piekne tarasy ryzowe, a nie spotkalem dzis ani jednej bialej twarzy.

ulice Xinjie

. . .

bazarowo

. . . . . .

Przeszedlem Xinjie w kilku mozliwych kierunkach i stwierdzilem ze juz czas zobaczyc ktores z okolicznych tarasow ryzowych. Poszedlem na dworzec autobusowy, poczytalem przewodnik i stwierdzilem ze jade do Laohuzui. No i tu niestety pojawil sie problem. Pani w okienku biletowym pokiwala glowa ze nie i pokazala gdzies poza dworzec. Wyszedlem z dworca i sprobowalem u stojacych obok kierowcow minibusow, ktorzy zaproponowali mi transport za 100rmb. Dziekuje. Poszedlem na kolejny plac gdzie zagadal mnie taksowkarz, ktory tez wycenil swoja usluge na 100rmb. Oczywiscie wszystkie rozmowy odbywaja sie na migi i przy uzyciu przewodnika. Tutaj nikt nie zna zadnego slowa po angielsku (nawet "ok"), wiec mozliwosci dogadania sie sa raczej kiepskie. Zrezygnowany wrocilem na dworzec i zasiadlem zalamany na krzeslach. Czuje sie tutaj jak glucho-niemy, cokolwiek nie powiem nikt mnie nie rozumie, ja nie rozumiem tego co mowia do mnie. Uzywam kilku znakow chinskich z przewodnika a reszta to jezyk ciala. Nie ma nawet kogo poprosic o pomoc, bo nie spotkalem dzis nikogo mowiacego po angielsku. Przypomina mi sie cytat ze strony koniecswiata.net "Chiny to trudny kraj, kto poradzi sobie tutaj poradzi sobie wszedzie". Biore te slowa do siebie i po chwili odpoczynku atakuje dalej. Najpierw u kierowcy odjezdzajacego autobusu, ale ten wykazuje brak checi do wspolpracy. W koncu zauwazam prawie pelnego minibusa, ktorego kierowca zagaduje ludzi w poszukiwaniu pasazerow. Podchodze do niego i pytam sie na migi gdzie jedzie. Na moje szczescie jechal akurat do Laohuzui. Koszt podrozy to 20rmb i jest pewnie zbyt wysoki, ale ja i tak sie ciesze ze w ogole ruszam sie z miejsca.

Juz z pokladu mini pojazdu widac, ze okolica obfituje w piekne widoki. Naprawde szkoda ze nie mozna wynajac tu skutera :(. Zostalem wysadzony przy wejsciu na punkt widokowy w Laohuzui i od razu doskoczyla do mnie miejscowa dziewczyna. Na poczatku myslalem ze chce mi sprzedac pocztowki, ale potem zrozumialem ze proponuje spacer po tarasach ryzowych. Ztargowalem z 50 na 30rmb i stwierdzilem "czemu nie".

Ruszylismy dosc szybkim tempem. Najpierw przeszlismy przez miejcowa wioche, by po chwili odbic na stroma kamienna sciezke. Schodzilismy mocno w dol i bardzo mnie to przerazalo, bo przeciez kiedys trzeba wrocic. Gdy doszlismy do tarasow madra dziewczyna pokazala ze ona poczeka na mnie w tym miejscu, a ja moge sobie chodzic do woli. Nie trzeba mnie bylo dlugo namawiac i po chwili szedlem juz w dol zbocza. Jest pieknie. Swieci slonce, a widoki sa cudne. Pochodzilem sobie troche po krawedziach tarasow i popstrykalem zdjecia. W miejscu w ktorym rozstalem sie z przewodniczka bylem po ok. 30 min. Podejscie do gory bylo dosc meczace. Pot zalewal mi oczy, a glowa pulsowala. Dziewczyna pomimo ze pewnie codziennie biega w gore i w dol tez byla nieco zdyszana. Gdy weszlismy na gore potrzebowalem 15 min bezruchu w cieniu aby powstrzymac pototok. Co do uslugi to wrazenia fajne, dziewczyna skasowala 30rmb za wskazanie drogi, ktora pewnie predzej czy pozniej kazdy by znalazl. Wycieczka godna polecenia choc nastepnym razem probowal bym zejsc ponizej 30 rmb.

na szlaku za pania przewodnik

. .

wsrod tarasow

. . . . . . .

Nie moglem sie powstrzymac aby nie wejsc na taras widokowy. Zaplacilem wiec kolejne 30rmb i wszedlem. Do dyspozycji turystow jest taras gorny i dolny. Z tarasu gornego elegancko widac cala okolice, ale widok jest z az za duzej wysokosci. Nad tarasem dolnym chwile sie zastanawialem (w koncu dopiero co ochlonelem). Ciekawosc zwyciezyla i poszedlem. Widok calkiem ok i wydaje mi sie ze lepszy niz z tarasu gornego. Nastepnie znow zalewajac sie potem wspielem sie na gore.

foty z tarasu widokowego

. . . .

Kupilem male banany i usiadlem przy drodze w oczekiwaniu na transport powrotny. Po ok. 15 minutach pojawil sie pierwszy busik. Kierujaca nim kobieta chyba nie wozila nim zazwyczaj ludzi, ale wziela mnie za 10 rmb (autostop w chinach jest platny) do Qing Kou. Niestety wysiadlem chyba w niewlasciwym miejscu bo widok byl mniej okazaly niz ten ktory widzialem jadac w przeciwnym kierunku. Mimo wszystko jest ladnie. Pstrykalem zdjecia i szedlem w kierunku Xinjie. Po przejsciu 6km dotarlem wyczerpany na miejsce i podleczylem sie zupa z ziemniaczanym makaronem, mniam mniam. Ziemniaczany makaron to specjal prowincji Yunan i mam wrazenie ze smakowal by super w wersji smazonej.

w drodze powrotnej

. .

Zregenerowany postanowilem zorganizowac jutrzejsza poranna wycieczke do Duoyishu. Juz stalem w jednym ze sklepow przy telefonie, juz prawie wykrecalem numer z ulotki znalezionej na dworcu, gdy zagadala mnie po angielsku (!) jakas chinka. Jest to pierwsza osoba tutaj z ktora moge sie skomunikowac, wiec przystaje na jej propozycje i jutro o 5 rano ruszam ogladac wschod slonca nad najpiekniejszymi w okolicy tarasami. Koszt to 150rmb. Na pewno mozna by sie potargowac i mysle ze okolo 100 bylo by ok. Ja na targowanie nie mam juz dzis sily.

Odswiezylem sie na kwaterze i postanowilem przejsc sie jeszcze do Long Shu Ba zobaczyc zachod slonca nad tamtejszymi tarasami. 4 kilometrowa droge pokonalem bardzo szybko, lecz okazalo sie ze ciezko znalezc dobre miejsce. Tarasy sa i sa bardzo ladne, slonce pomimo zblizajacej sie burzy tez jeszcze swieci, niestety widoki zaslaniaja drzewa. Ja cos tam spomiedzy drzew zobaczylem, ale zdjecia wyszly kiepskie. Przycupnelem sobie przy drodze i otworzylem kupione wczesniej piwo. Nie nacieszylem sie dlugo widokami bo zaczelo padac. Deszcz nie byl mocny ale grzmoty z oddali, zblizajaca sie noc i kawalek do przejscia zachecily mnie do powrotu. Szedlem sobie polna droga przez las, padal orzezwiajacy deszcz, saczylem sobie piwo, pachnialo krowim lajnem, a slonce znikalo powoli za gorami ... ahh, to jest to!

Long Shu Ba

. .

przy wieczornym piwku

.

W Xinjie zjadlem jeszcze grilowane miesko na patyku i zakupilem siate slodyczy. Na kwaterze chinczyki baluja przy stole tuz pod moimi drzwiami, a ja pisze strone. Mam nadzieje ze przestana zaraz drzec ryje, bo jutro pobudka bardzo wczesna.

statystyka