Lo Jezu! Jest mokro i to bardzo. Poce sie na maxa i nawet prysznice nie daja ulgi. Kaluze praktycznie nie znikaja z ulic. Monsun daje we znaki mnie, a rosliny w parkach zdaja sie wrecz oddychac :).
Pokoj byl wolny juz o 8:30 i moglem spelnic swoje marzenie ostatnich dni, czyli zimny prysznic (nie ma cieplej wody). Po kapieli wstapily we mnie nowe sily i moglem ruszac na miasto. Dzisiejszy plan to wycieczka rowerowa po Guilin. Koszt roweru to 20rmb za dobe, a wypozyczalnia jest zaraz pod moich guesthousem. Tak w ogole to zapomnialem o tym wczoraj napisac, ale moj guesthouse znajduje sie w mega ciemnej, obskurnej i zadupiastej uliczce. Ale na przekor lokalizacji jest naprawde przytulny i az chcialo by sie w nim zostac dluzej. Jest duzo zieleni, tarasy, duze pokoje z wielkimi oknami bez szyb :). Na parterze znajduje sie agencja turystyczna (pewnie ten sam wlasciciel, bo raczej inni turysci tu nie trafiaja) i kilka ulicznych stanowisk z tanim jedzeniem. Dworzec kolejowy jest po drugiej stronie ulicy, a autobusowy kawalek dalej, tylko do zabytkow daleko (ale jest rower;)). Guilin Flowers Youth Hostel to naprawde dobry wybor.
Na sniadanie zupa zaraz kolo guesthousu. W Guilin kucharz naklada ugotowany makaron z wolowina do miski, a klient sam sobie dodaje skladniki smakowe i zalewa bulionem. Do mojej michy trafila rowniez lycha jakiegos czerwonego plynu, ot takie widzimisie szefowej kuchni (inni nie mieli). Czerwony plyn sprawil ze zupa stala sie piekielnie ostra. Kaszlalem, plakalem, lzawilem i zasmarkalem sie, ale zjadlem :). Wypozyczylem rower i w trase. Wbilem sie w nurt sunacych poboczem rowerow i skuterow i maksymalnie sie wyluzowalem. To jest dokladnie to czego potrzebowalem. Tysiace dzwiekow, wymuszanie pierwszenstwa i ogolne hamstwo na drodze. Jednoslady suna sobie bez pospiechu specjnie wyznaczonymi pasami. Pedalowalem sobie powolutku, czujac jak relaks powoli ogarnia moje cialo. Zeby bylo idealnie to w koszyku przed kierownica powinienem miec jeszcze salate jakas, albo mini pieska z wywieszonym jezorem.
rowerem po ulicach Guilin
Pierwsze wrazenie kiepskie. Miasto jak miasto, zabytkow za bardzo nie ma, spiczaste gory niby sa ale jakies takie nijakie i za mgielka. Podobne krajobrazy widzialem juz w Tajlandii i naogladalem sie fot z Ha Long Bay, wiec moze stad takie odczucia. Widzialem dwie pagody na jeziorze Shan, jezdzilem wzdluz rzeki Li. Cykalem foty i cieszylem sie z faktu przyjemnej jazdy na rowerze.
pagody Moon i Sun na jeziorze Shan
rzeka Li
Zrobilo sie nieco ciekawiej im blizej Forded Brocade Hill. Za jedyne 35rmb mozna wejsc do parku i wspiac sie na jedna z wielu okolicznych gor. Zwiedzajacy moga obejrzec swiatynie, jaskinie, muzeum motyli, "zagrode" dla ptactwa, no i punkt widokowy. Dzieci (i nie tylko) najwieksza zabawe maja z ptakami. W zagrodzie tropikalna roslinnosc a wsrod niej rozne gatunki pierzastych stworow jedzacych wprost z reki. Do tego wszystkiego paw ktory stal przy wejsciu z rozstawionym ogonem, tak jakby chcial aby robic sobie z nim zdjecia. Jaskinia i swiatynia to praktycznie jedno i to samo. Jak zawsze w takim miejscu panuje radosna atmosfera sprzyjajaca zadumie (chyba zostane buddysta).
Budda
ptactwo
w parku
Jezeli chodzi o punkt widokowy, to nie powiem, jest niezle. Nawet ja tu dostrzeglem piekno gorzystej okolicy. Widoki zrekompensowaly nawet pototok ktorego dostalem wchodzac na gore i ktorego jeszcze dlugo pozniej nie moglem zatamowac. Od tego momentu Guilin zaczelo mi sie nawet podobac.
widoki z Folded Brocade Hill
Z usmiechem na ustach dalej jezdzilem na rowerze po miescie. Rezydencje dynastii Ming sobie odpuscilem, bo te chinskie budynki jakos mnie nie powalaja, a wjazd za 80rmb zdecydowanie nie zacheca do wejscia. Zjadlem sobie natomiast zupke przy bramie glownej. Wylozylem sie przy jedzeniu jak dlugi na podloge, wzbudzajac duzo radosci wsrod gosci knajpy. Ja rozumiem ze zazwyczaj w takich miejscach sa male stoliki i male krzeselka, ale to na czym usiadlem to wyjeli chyba z domku dla lalek (kolana mialem prawie przy uszach).
brama do Wang Cheng
Na koniec postanowilem jeszcze wjechac na most Li Jang aby zobaczyc czy nie ma jakichs ciekawych gorskich widokow na poludnie. Wypatrzylem w oddali fajna gore i postanowilem podjechac blizej, zeby zrobic lepsze ujecie. Z bliska foty nie byly wcale lepsze, ale za to przejechalem sie przez bardzo ubogie osiedle. To jedno z miejsc w ktorych nigdy nie planuje bywac, ale gdy sie pojawiaja to zawsze robia na mnie wrazenie. Tak bylo i tym razem. Bieda, syf, proste zycie. W takie miejsce nie zabierze cie nigdy zadna wycieczka i ktore zazwyczaj oglada sie tylko w programach podrozniczych. Dlatego wlasnie podroze na wlasna reke sa fajne, ogladasz nie tylko to co ci pokaza i co warto zobaczyc wedlug agencji turystycznej. Ogladasz to co jest naprawde, poznajesz kraj na wylot i przesiakasz nim.
My tu gadu gadu, a zrobila sie juz pozna pora. Ide jeszcze na dworzec przekasic "cos ulicznego" i wracam spac, w koncu wczoraj praktycznie nie spalem.
tez po nim chodzilem i niezle bujalo
kiedys robili z bambusa, a teraz to nawet z rury ujdzie