I nastala swiatlosc...Happy Diwali!! obchodzimy nadal wielkie festiwalowanie :). Ale teraz to juz chyba jakies apogeum. Od swiatelek, blyskotek, fajerwerkow az glowa boli. Swietowac to w Indiach potrafia, oj potrafia !:).
O 7 z ranca zaliczylismy Bird Sanctuary. Wybralismy forme - nasza ulubiona - czyli rowery dwa (rowery do wypozyczenia przy bramie glownej - 25 rs/osoba, na czas wizyty w parku, wypozyczenie lornety za okolo 15 rupci). Wejscie do parku to koszt 200 rupci od osoby. Istnieje mozliwosc zwiedzania parku z przewodnikiem (przewodnicy maja lunety i wiedza gdzie je skierowac aby ladnie podejrzec ptaszki), oplata uzalezniona jest od ilosci osob. Grupa do pieciu osob - 70 rupci za godzine, powyzej 5 - 120 rs. Przy wejsciu jak zawsze czeka masa rowerowych ryksz, oplata za zwiedzanie w takiej formie to 50 rs za godzine. Zdecydowanie wygodniejsza ta forma, ale osobiscie chyba nie polecamy. Jedzie sie wtedy tylko glowna asfaltowa droga, a cala zabawa polega na tym by gdzies zboczyc na zacisze i sie delektowac przyroda. Te nasze rowery tez do konca sie nie sprawdzaly...mimo ze przyjemnie sie jedzie, to niestety w pewne miejsca ciezko dotrzec, kamieniste i nierowne drogi zdecydowanie to utrudniaja (a wierzcie nam ze sprzet jest daleki od smigajacych gorali :). Doradzono nam rowniez by nie zostawiac nigdzie rowerow bez nadzoru, bo np. mafia rikszowa ma takie pomysly ze Ci przebija detki, a potem na swojej rikszy cie holuja, oczywiscie pobierajac za to "symboliczna oplate". Wydaje nam sie ze najlepszy pomysl to wlasne nogi. Mozna smialo zapakowac wode i prowiant i ruszac. A propos wyzywienia polecamy resteuracje w hotelu Pelikan, ktory miesci sie okolo 200 m od wejscia do parku, blisko trasy Agra - Jaipur. Na nocleg tam za glosno (ze wzgledu na pobliska droge), ale jedzonko eleganckie. Maja w menu nawet specjalne zestawy na wynos, idaelane na wycieczke do parku.
Po kupieniu bieltow nalezy udac sie do glownego wejscia do parku (okolo 5 min by bike). Stojac przodem do szlabanu mozna skrecic w lewo, tam jakies 200 metrow dalej miesci sie szary, murowany budynek gdzie mieszka pewien mnich. Mnich zajmuje sie zwierzakami lekko schorowanymi lub z jakimis innymi skrzywieniami. Bardzo mily i towarzyski czlowiek choc nie kumajacy nic po angielsku. Ale za to ma staw z wielkimi, zarlacznymi, konkretnie opazurzonymi zolwiami wodnymi, ktore chetnie wypelzaja na schody i za pomoca Pana Mnicha mozna je karmic. Zabawa na 102 :). Karmisz dzikie zolwie, nad glowa skacza Ci malpy, mnich sie usmiecha i wszyscy konczymy zabawe zadowoleni. Nie za bardzo skumalismy tylko akcje po co nam dal kawalek zuzytego mydla.... Wrazenia bardzo fajne, zolwie i malpy uswiadomily nam po raz kolejny jak daleko jestesmy od Polski.
Zolwie
I malpki
Sam park to bardzo fajne miejsce. Na poczatku zastanawialismy sie czy w ogole zobaczymy jakies ptaki, bo teren parku to 29km kwadratowych zatopionych lak... Jednak im dalej sie zapuszczalismy, tym wiecej ptakow mozna bylo zobaczyc. Pozniej to nawet tak niedoswiadczeni milosnicy natury jak my moga bez problemu obserwowac ptaki w ich naturalnym srodowisku. Ptakow jest pelno, sa duze, male, kolorowe, czarne, biale, chude, grube, a nawet spotkalismy garbate :), a najlepsze jest to ze sa doslownie wszedzie. Wszedzie slychac klekotanie, swistanie, kwakanie, geganie i skrzeczenie ptasich rodzin. Czaple, ibisy, kormorany, gesi, kaczki, pelikany, kuropatwy, przepiorki, sowy...a nd glowami orly, rybolowy i sokoly - wszystko z ilosciach hurtowych.. To prawdziwy raj dla ornitologow i fotografow. Szkoda tylko ze mamy tak kiepski zoom w aparacie, bo ciezko bylo zrobic dobra fote (z tego co widzielismy niektorzy mieli naprawde niezly sprzet). Ogladajac ptaszki spotkalismy p. Pawla, inzyniera z Polski, budujacego jakas droge w Indiach. Ucielismy sobie z nim krotka pogawedke i poinformowal nas ze oprocz ptakow spotkac tu mozna rowniez wielke jaszczury (Karla widziala) i trzeba uwazac na weze (niektore na maxa jadowite).
Nie znajdzie sie tu zapierajacych dech w piersiach widokow, nie ma tez sloni czy tygrysow, ale to niepozorne miejsce to indyjska ptasia ziemia obiecana. Wycieczka po parku byla bardzo udana. Mielismy juz dosc fortow, swiatyn i wszechobecnych, chcacych cos od nas hindusow. Tu odnalezlismy cisze, spokoj, piekna nature. Tego wlasnie potrzebowalismy.
Park i ptaki
Niektorzy byli lepiej przygotowani
Po parku wzielismy plecaki z hotelu i ruszylismy na bus station. Tu jak zawsze jeden wielki bazar. Indie to wogole wielkie targowicho. Zaladowalismy sie do busa i ruszylismy do Jaipuru (170km, 100rs). Mielismy miejscowki na samym przedzie, wiec widzielismy co dzieje sie przed autobusem. Nasz autobus nalezal do tych jadacych powoli, z otwartymi drzwiami i zabierajacych do srodkach wszystko co sie rusza, tlok byl oczywiscie nieziemski. Prawie cala trasa do Jaipuru do ladna dwupasmoweczka, odzielona pasem zieleni (czyzby robota p. Pawla ?) i z ladnym, nowym asfaltem. Oczywiscie mimo tego ze kazdy kierunek mial swoja ulice, zdazaly sie pojazdy jadace pod prad. Ku naszemu zdziwieniu nasz kierowca na nich nie trabil (a ogolnie klaksonu nie szczedzil).Ponadto zaliczylismy kilka zapierajacych dech w piersiach akcji w stylu nasza autobus kontra inne auto i jakby nigdy nic przejechalismy psa. Karla ze lzami w oczach, po reszcie calkiem to splynelo - chyba normalka. Na jednym z postojow, zakupilismy siatke jakis dziwnych owocow, a moze warzyw, ale nie mamy pojecia co to bylo (srednio smaczne). Zarowno na postoju jak i w autobusie wzbudzalismy ogromne zainteresowanie, niektorzy zachowywali sie jakby nigdy nie widzieli bialego czlowieka. Za oknami sucho, plasko i biednie, troche tak jak na bliskim wschodzie.
Owoc?
Po 5h dojechalismy do Jaipuru, wjezdzajac przez fajne skalisto-piaskowe gory. Na jednym z zakretow, w skale wbita byla ciezarowka (czolowka z glazem), z ktorej zbyt wiele nie zostalo. Zastanawialismy sie czy wypadek byl niedawno, czy np. rok temu. Gdy wysiedlismy z autobusu, sprobowalismy ustalic, w ktora strone musimy isc. Okazalo sie ze bariera intelektualna byla nie do pokonania, a panowie rikszarze na postoju nie potrafili nam pokazac na mapie, gdzie teraz jestesmy i nie rozumieli gdzie chcemy sie znalezc. Generalnie wszytkich wysylaja na train station :). Olalismy ich i ruszylismy z buta, potem zlapalismy jakiegos bardziej kumatego rikszarza i ruszylismy do centrum. Jaipur to duze i ladne miasto. W porownaniu do tych w ktorych bylismy, tu jest jakos bardziej wystawnie. Sa ladne samochody, biurowce, i ogromne sklepy (a wrecz budynki) jubilerskie. Z tym przepychem kontrastuje bieda, czyli zebracy i ludzie myjacy sie, jedzacy i spiacy na chodniku. Jaipur jest drogi, wiec mielismy problemy ze znalezieniem taniego hotelu. Jest duzo srednich i drogich hoteli, a ciezko znalezc cos dla turystow z Polski :). W koncu udalo nam sie znalezc - Aischan Guest House (niedaleko Evergreen guest house). Warunki hinduskie, maly pokoik z lazienka w pokoju wlasciciela. Wlasciciele bardzo mili i dobrze mowiacy po angielsku. Mimo odczuc wizualnych, miejsce godne polecenia. Od poczatku mlody i sredni wiekowo wlasciciel, ostrzegali nas przed dziadkiem i bratem , ktorzy sa chorzy umyslowo. O ile brat jest rzeczywiscie psychiczny, to dziadek jest po prostu stary i ma problemy z pamiecia i lubi sobie pogadac. Gdy Gre powiedzial mu ze jestesmy z Polski od razu opowiedzial cala historie jak to Hitler w 39r. najechal na Europe. Rozgoscilismy sie, a nastepnie ruszylismy na miasto. Najpierw obiado-kolacja w pobliskiej restauracji, a potem w plener. Dzisiaj jest ostatni dzien Diwali festiwal, wiec ulice sa przyozdobione w lampki i wszedzie wybuchaja fajerwerki, ponadto to wszytko ozdobione jest w kwiatach. Klimat jak u nas w sylwestra. Jezus Maria co tu sie dzialo!! Huk, trzask i masa tlumu na ulicy...
Diwali w Jaipurze
Diwali jest swietem wychwalajacym zwyciestwo dobra nad zlem. Jedno z najwazniejszych swiat dla hindusow. W tym roku przypadlo na 28 pazdziernika, wiec mielismy szczescie uczestniczenia w tych wydarzeniach. Historia Diwali zwiazana jest oczywscie z bohaterskim czynem w imie milosci ksiecia Ramy do swojej ukochanej Sity. Biedne dziewcze zostalo porwane przez demona, ale oczywiscie dzielny i mezny ksiaze Rama przy pomocy Bogow zdolal ja uwolnic. Wychwalano go pod niebiosa, radowano sie, a na jego powrot wszedzie zapalno swiatla i lampki... az stalo sie to tradycja. Tak mniej wiecej w skrocie wyglada historia festiwalu. Caly klimat to pomieszanie Sylwestra z Bozym Narodzeniem. Sprzatanie i gotowanie pysznosci w domach, fajerwerki na ulicach, obdarowywanie sie slodyczami.
Klimat festiwalowy bardzo fajny. Miasto ladnie przyozdobione, a fajerwerki okazale (w innych biedniejszych miastach byly jakies nijakie, a tu sa te z prawdziwego zdarzenia). Wszyscy w festiwalowych humorach i zycza sobie nawzajem "happy diwali", a my jako blade twarze jestesmy bardzo (za bardzo) rozchwytywani. Co drugi przechodzien chce nam uscisnac reke, pogadac, zrobic sobie fote, a tlum jest naprawde wielki. To tak jakby w Sylwestra pod palacem w Warszawie chodzila sobie para murzynow z Konga w ludowych kongijskich strojach. Gdy dotarlismy na glowna ulice tlum sie zagescil, a ludzie zrobili sie jacys bardziej meczacy. Bylo tu duzo pijanych osob, a wiadomo jak to jest jak pijany cos probuje trzezwemu koniecznie powiedziec czy wytlumaczyc. Staramy sie byc mili, ale naprawde tracimy cierpliwosc. Zawracamy do domu. To przykre, chcielismy tu zostac i popatrzec, ale jestesmy tu taka atrakcja, a pijani ludzie sa tak meczacy, ze ciezko wytrzymac. Ciezkie zycie turysy... Po zatym podczas 15 min przechadzki glowna ulica widzimy 2 bojki. Rikszarze tez robia wszystko aby z nimi pojechac. Jeden po trzykrotnym "NO, THANK YOU", po 1 min zapytal sie "TRAIN STATION?" :). Kupilismy browarek i ruszylismy zmeczeni na kwatere. Z dachu "naszego nowego domu" , myjac zeby butelkowana woda obserwujemy wybuchajace wszedzie fajerwerki, a jest na co patrzec, jest tego naprawde sporo. Przez ten huk ciezko bedzie zasnac.