Autobus mielismy o 8.30 wiec z deka niewyspani, po sniadaniu ruszylismy na dworzec autobusowy w Puskharze. Autobus do Jodhpuru oprocz tego ze caly zasmiecony lupinami fistaszkow i skorkami bananow, to zaladowany po brzegi. Znaczy sie bedzie wesolo :). Plecaki wrzucilismy na dach, przymocowane klodka i lancuchem powinny przezyc podroz. Przed nami 5 godzin w trasie, z kolanami pod broda. Miejscowki mamy, ale miejsca nie zawiele. Gre siedzi jak na stolku, kolana na styk, o jakichkolwiek manewrach mozemy tylko pomazyc. Przy melodyjce klaksonu przejezdzamy przez miasto (zastanawiamy sie czy kierowca moze wybierac dzwiek klaksonu, czy jest on wybierany losowo - autobus dysponuje niezla paleta dzwiekow). Dalej trasa prowadzi jak przez lesna droge - doly, gorki, trzesie, buja, trzeszczy... autopek wykazal nadzwyczaj dobre wlasciwosci terenowe. Jak ktos ma chorobe lokomocyjna to mialby nie lada problem.... Za oknami sucho, bardzo sucho, nie ma juz trawy, jest jasny piach. Roslinnosc to glownie krzaki, ciagnace sie po horyzont. Po pieciu godzinach mielismy dosc, wybujalo nas jak na lodzi.
Sprzedawcy duzych chipsow
Dworzec autobusowy w Jodhpur
W Jodhpurze bylismy troche po 14. Slonce prazylo niemilosiernie, ale bylismy twardzi i ruszylismy na zwiady. Zeby pozbyc sie balastu chcielismy zahaczyc o przechowalnie bagazu i dworzec kolejowy by zakupic od razu bilety do Jaisamleru. Zrobilismy szybki wywiad co, gdzie i jak i riksza smignelismy do computerized booking office. Wszystko fajnie tylko ku naszemu wielkiemu zdziwieniu okazalo sie, ze dzis jest niedziela (czego w wywiadzie niestety nie uwzglednilismy :) i nie da rady nic zalatwic, a jedyne co nam poradzili to udac sie do kas na dworzec i zakupic generali class, bo tylko to w niedziele da rade. No to zawijka na dworzec. Dworce mamy juz coraz bardziej obcykane, wysuwamy nawet pewne smiale teorie jak to wszystko tutaj dziala :). Na dworcu jak to na dworcu. Ludzie spia, jedza, czytaja gazety... z tym ze tu wszystko to sie dzieje w malych obozowiskach na dworcowej podlodze w poczekalni.
Hala glowna dworca kolejowego w Jodhpur - tak jest na wszystkich dworcach
Na poczatku probowalismy zakupic bilety na sleepera, aby sie przespac cokolwiek. Pan w okienku powiedzial, ze u niego tylko rezerwacje,ale jak przyjdziemy po 17 to zalatwimy co trzeba. Zostawilismy wiec plecaki w przechowalni gdzie pani gadala caly czas przez telefon, patrzac wszedzie tylko nie na nas i ruszylismy w miasto. Zwiedzanie miasta rozpoczelismy od wizyty w ekskluzywnej Kalinga restaurant. Tu rodziny zamozniejszych hindusow, przybyly na niedzielny obiadek. Niektorzy byli bardziej zainteresowani nami, niz tym co mieli na talerzach. Na obiad podano srednio smaczne roladki z kurczaka i kawke. Jak na warunki hinduskie drogo, a rewelacji smakowych nie bylo (lepiej pojsc obok do Mid Town, taniej a smacznie). Po obiadku ruszylismy w kierunku slynnego Fortu i glownego celu naszej wizyty w Jodhpurze. Smierdzacymi ulicami ruszylismy w kierunku Clock Tower, a potem tlum poniosl nas na bazar. Na straganach glownie warzywa i przyprawy, Jodhpur to podobno przyprawowe zaglebie, takze az krecilo w nosie od nadmiaru curry, kminku, majeranku, papryki, pieprzu i wielu wielu innych. Bazar plynnie przemienil sie w waskie uliczki niebieskiego miasta.
Clock tower
Widok fortu z perspektywy bazaru
Warzywa
Przyprawy
Z pomiedzy budynkow nie moglismy dostrzec fortu, wiec ciezko bylo zlokalizowac nasza pozycje wzgledem zabytku. Pytajac sie przeroznych ludzi, szlismy powoli pstrykajac foty. Krowy, dzieci, bazar - standard. Jedynie niebieska barwa niektorych budynkow dodawala specyficznego klimatu. Do samego fortu dotarlismy po okolo godzinie.
Jedna z waskich ulic Jodhpuru
Krowki
Fort od dolu
Wbilismy sie na gore z lekka zadyszka. Sam fort w porzadku (duzy i okazaly), choc mamy powoli dosyc wszelkich odmian fortec i palacykow. Do samego fortu wchodzi sie za darmo, wejsciowki trzeba wykupic, aby obejrzec czesc muzealno-palacowa. Zblizala sie juz godzina zamkniecia, a nie chcielismy zwiedzac w biegu, wiec zdecydowalismy ze nie wchodzimy do srodka palacu, a jedynie przejdziemy sie po murach fortecy. Z gory widok bomba. Widac w calej okazalosci o co chodzi z tym blue city. W ogladaniu okolicy przeszkadzali nam co chwila nasi fani, hindusi. Cale rodziny chcialy robic sobie z nami zdjecia, bo podobno wygladamy jak zywcem wyjeci z Bollywood. Najsmieszniejsze jest to, ze nasze wrazenie jest zupelnie odwrotne. Jeden z naszych fanow, opowiedzial historie o tragedii, ktora miala tu miejsce miesiac temu. Otoz byl tu taki scisk, ze 224 osoby zginely spadajac z murow, popychane przez napierajacy tlum. Nacieszylismy sie widokami i ruszylismy z powrotem na miasto.
Armaty na murach fortu
Widok z fortu
Niebieskie miasto
Powrot w dol do miasta
Zblizala sie 17, a mielismy sie stawic na dworcu, wiec riksza w te pedy po bilety. Tam mily Pan w okienku oznajmil nam ze niestety, bilety z miejscowkami sie rozeszly i zostala nam znana juz wszystkim, i jakze uwielbiana przez nas generali class. Az nam sie twarze rozpromienily na mysl, ze ponownie czeka nas taka przygoda. I to w nocy!!!:). Probowalismy jeszcze z autobusem, ale panstwowe juz nie kursowaly, a prywatne nieodpowiadaly nam godzinowo. Po za tym po porannej przejazdzce nie usmiechalo nam sie jechac ponownie 5 godzin w pozycji embrionalnej. Zatem stanelo na pociagu. Mial byc podstawiony na naszej stacji, wiec obstawialismy ze bedziemy jechac normalnie po krolewsku, tudziez maharadzansku. Nic bardziej mylnego... :).
Pociag mial byc o 23:15 wiec czas oczekwiania wykorzystalismy na wieczorna strawe i rytualne juz w naszym wydaniu masala tea + shake mango + Rajasthani Garlic Pizza (calkiem spoko potrawka, rozniaca sie od naszej pizzy) w Mid Town . Pare godzin czekania zlecialo raz dwa i zwarci i gotowi na wszystko ruszylismy na pociag. No i sie zaczelo :). Najpierw sie okazalo, ze pociag wcale a wcale nie rusza z naszej stacji tylko przyjechal juz zaladowany, potem sie okazalo ze z generali ludzie wysypuja sie drzwiami i oknami. Zanim sie zorientowalismy wyprzedzila nas juz spora grupa obcykanych w sprawach ladowania sie do pociagu Hindusow, wiec troche zostalismy w tyle. No ale wyjscia nie bylo, wiec sie ladujemy. Nasi wspolpasazerowie miny mieli zaciekawione bardzo. Jak sie okazalo nie widzieli jeszcze bialych turystow w generali. Niektorzy zachowywali sie jakby w ogole takowych nie wiedzieli :). Wpakowalismy sie. Miejscowki, a i owszem bardzo wygodne. Na korytarzu, na podlodze i przy toaletach :). I to dzieki wielkiej uprzejmosci wszystkich, ktorzy tak uradowani nasza obecnoscia pomagali jak tylko mogli. Alez to byla wesola podroz :). Oczywiscie nie obylo sie bez konwersacji gdzie jedziemy, skad jestesmy i jak sie nazywamy. Troche lamana angielszczyzna, troche na migi, ale dalo rade. Z calego tlumu naszej wesolej gromadki na wyroznienie zasluguje klikuosobowa rodzina z tobolami, jakby uparli sie ze przewioza caly dorobek swojego zycia z nami w pociagu, kilku mlodzieniaszkow bez zebow, no i nasi ulubiency - dziadek, syn i wnuk. Dziadek nie dowidzial, nie doslyszal a do tego byl delikatnie mowiac "zagubiony myslowo", spiewal, jadl, chichotal i rozkladal sie na podlodze przepychajac wszystkich. Nie wazne ze tlum. Z wnukiem szybko zalapalismy kontakt, a polaczyla nas muzyka :). Szybka wymiana mp3 i wszyscy zadowoleni. Najwieksze wrazenie zrobilo na nich Faithless :), my za to mielismy przyjemnosc poobcowac z muzyka rodem z bollywood'u (bylo tez video, takze szal cial). Dziadek probowal byc mily dla Gre i chcial podarowac mu kawalek pierozka ziemniakowego (wygladal jak juz raz przezuty). Jechal tez z nami dwumetrowy, postawny hindus, ktory usiadl po turecku, BARDZO blisko nas. On rowniez byl mily i probowal tlumaczyc to co mowili inni, nie znajacy angielskiego. Prawdopodobnie nasi wspoltowarzysze podrozy, dzieki nam zmienili swoje wyobrazenie o turystach z Europy.
Klimat w pociagu zrobil sie swojski i wszyscy nas pocieszali, ze tloczno bedzie TYLKO przez 4 godziny, bo potem wysiadaja. No kamien spadl nam z serca. Fajne jest to ze nikt nie narzekal, nie krzyczal. Wszycy zgodnie jechali, pomagajac sobie nawzajem. Jeden bral od drugiego gazete bez pytania, inny drugiemu przechodzil po glowie, bo zachcialo mu sie do toalety... wszystko na pelnym luzie. Po godzinie jazdy nastal czas na kimono. Jedni spali na stojaco, inni na kleczaco, a jeszcze inni rozwaleni na podlodze. My na plecakach, w zaciuszu toalety tez powoli zapadalismy w sen...
Faktycznie po okolo 4 h zaczal sie ruch i wiekszosc osob zaczela sie zbierac, takze udalo nam sie zajac miejscowki siedzace, w miejscach do tego przeznaczonych. Zrobilo sie zimno, i wszedzie byl piasek i kurz. Powiew pustyni :). Gre zaprzyjaznil sie z mlodocianym hindusem, ktory z cala rodzina (a mial 4 braci) jechal do domu, natomiast Karla przybierala coraz to nowe pozycje, by choc na chwile zasnac. Na znak przyjazni, Gre otrzymal gumowa opaske na reke z napisem "Friendship".
Okolo 5.50 nad ranem dojechalismy do celu. Zaspani, zmeczeni, ale i dumni ze przetrwalismy :). Marzylismy o lozku i przysznicu. Na stacji czychala na turystow grupa ludzi z tabliczkami poszczegolnych hoteli. Moze to i dobrze, bo szczerze to nie mielismy juz sil na poszukiwania miejsca do spania. Juz w pociagu z Gre zagadal jeden kolezkowiec, polecajac nam hotel w ktorym on pracuje i mowiac ze mozemy od razu ze stacji sie tam zawinac. Dlugo sie nie zastanawialismy i zapakowalismy sie do jeepa. Podobalo nam sie to rozwiazanie, ze zamiast bandy namolnych rikszarzy probujacych zarobic na tobie dniowke, jest darmowa podwozka do hotelu. I tak po pelnej wrazen nocy wyladowalimy na omlecie (wreszcie omlet :) na roof top hotelu Samrat. Slonce wschodzilo, robilo sie coraz cieplej. Prysznic dodal uroku i w koncu moglismy isc spac w cieplutkim i mieciutkim lozku.