baner
Dzienniki / Indie 2008 / Dzien 2

17.10.2008 piatek - New Delhi

Dzis przeprowadzka. Po porannej pobudce, a wstaje się tu wyjatkowo ciezko (chyba jeszcze odczuwamy zmiane czasu) pobieglismy na dach na sniadanie - kawa na slodko, platki z mlekiem plus omlet i pieczywo tostowe. Na bogato :) i bez biegunki :). Poszukiwania nowego hotelu trwaly około 20 min, nie było w zasadzie z tym zadnego problemu, bo tu hoteli jak grzybow po deszczu. Znajdujemy "przyjemny" hotelik. Pokoj - dziura w scianie imitujaca okno, plus wszelkie odmiany AC, od wiatraczka, poprzez wiatrak, az w koncu do pelnej full profesjonalnej AC w scianie. Jak uruchomilismy wszystko naraz, robi sie chlodno, ale chalas w porownaniu to jazda traktorem.

Main bazaar

. .

Nowy hotel

hotel scot

Main Baazar obfituje we wszystko czego dusza zabraknie, wliczajac w to rzeczy zakazane w Polsce :), ledwo wyszlismy z hotelu na "glowna" ulice, od razu zagadal nas jakis gosciu tekstem: "haszisz?", a poniewaz nie chcielismy haszu, to facet pytal dalej: "grass? what you want, i have everything.". Karla uwaza ze w poprzednim wcieleniu urodzila sie w Delhi i cale zycie robila zakupy na Main Bazaar :). Pierwsza rada: jadac do Indii, nie bierz ze soba nic (oprocz ewentualnie tego w czym jedziesz), reszta czeka na miejscu. Ruszylismy w miasto. Oprocz tego ze wszyscy nas zagaduja, zapraszaja, zachecaja a wrecz mecza swoja osoba, jestesmy tu niezla atrakcja. Albo robia zdjęcia z ukrycia, albo co smielsi robia zdjęcia z Nami. Słów no thank you uzywamy srednio piec razy w przedziale czasowym 10 min. Sprobowalismy rowniez dzisiaj sprawdzic jak to jest z tym zagadywaniem. Na pytanie "where are you from?", Gre odpowiedzial "Lichtenstein", na co hindus odpowiedzial "nice country", no i wszystko stalo sie jasne :). Wybralismy sie na niedaleki dworzec, aby wziasc motoriksze, ktorych sa tu tysiace. Oczywiscie kazdy rikszarz na poczatku probuje dobrze zarobic i podaje cene, ktora pewnie odpowiada jego dniowce, lub tygodniowce. Dla nas to i tak malo, ale sie targujemy, w koncu przyjechalismy tu wypoczac po taniosci. Ok 20 minutowa przejazdzka ulicami Delhi to 70rs czyli jakies 5zl (co za zdzierstwo :)). Ciekawe za ile jezdza miejscowi, pewnie ta sama trasa za 30rs. Przejazdzka bardzo ciekawa. Wszyscy trabia, jezdza jak chca, zajezdzaja sobie droge. Poczucie haosu jest potegowane przez lewostronny ruch. Kto nie byl w podobnym kraju, moze poczuje klimat z filmikow, ktore juz produkujemy :). Z rikszy udalo sie zrobic kilka ciekawych zdjec:

indian helicopter

. .

Riksza po miescie

. . . . . .

Przejazdzka zakonczyla sie w dzielnicy zwanej Old Delhi. Skierowalismy sie tu z powodu atrakcji turystycznej zwanej LAL KILA (Czerwony fort). Ze wzgledu na kolejke, nie weszlimy do srodka i skierowalismy sie w strone ulic Old Delhi (do Fortu jeszcze wrocimy :)). Ulice Old Delhi, byly kiepskim wyborem. Znowu tlok, masa ludzi (wielu z nich cos od nas chcialo), trabiace samochody i slonce swiecace w oczy. Po niedlugim "spacerku" rozbolaly nas od tego wszytkiego glowy i poczulismy chec ciszy i relaksu. Gdy wracalismy w kierunku fortu, Gre zjadl plaster ananasa z posypka. Ta chwila odswiezenia jamy ustnej, kosztowala nas 10rs, czyli ok. 60gr. Widzac twarze osob obserwujacych tranzakcje, bylo to chyba kilkukrotnie za duzo.

Old Delhi

. .

Podjelismy decyzje o ruszeniu W kierunku Indian Gate (odpowiednik Luku triumfalnego we Francji), wybor srodka transportu padl na riksze rowerowa (tego jeszcze nie probowalismy). No i to byl nas pierwszy i chyba ostatni raz. Widok biednego hindusa zasuwajacego w takim upale to srednio ciekawa frajda. Do tego trzesie, a podroz jest zdecydowanie zbyt wolna. Dodac nalezy jeszcze, ze rikszarz mial czarne zebiska (ble). Wysadził nas wczesniej (skasowal 80rs. za dwie osoby), wiec mielismy jakies 15 min spacerkiem przez okolice rzadowa uslana ambasadami roznych krajów. Tu wreszcie mozna odetchnac, malo ludzi, nikt niczym nie handluje (byl jeden sklep, patrz ponizej), szerokie ulice, szerokie chodniki, nie trzeba sie przepychac miedzy ludzmi (tu prawie nikt nie chodzi). Dodatkowo dzieki drzewom i roslinnosci jest cien i tlen. Od razu zmieniamy zdanie o Delhi. Mijamy wiezienie i transport wiezienny, wszyscy ochocza nam machali wiec chyba w indyjskim wiezieniu nie moze byc tak zle jak mowia i ploty chyba nie sprawdzone (przyp. Gre - machali nie nam, tylko Karolinie, a dokladnie machali i krzyczeli. W koncu tak pieknej, bialej kobiety nie jest im dane widywac, szczegolnie za kratkami). Po chwili docieramy do India Gate. Szczerze mowiac to nic specjalnego, ale sa tu zablokowane ulice, wiec nie ma zgielku ulicznego, jest duzo przestrzeni i mozna sie polozyc na trawie. Miejsce mile, mozna wypoczac i odetchnac.

Sklep

sklep

India Gate

. .

Kierujemy sie w strone Connaught Place (czyli kilku ogromnych okregow, ulozonych wenatrz siebie, z masa ogarnietych sklepow). Wstepujemy tu na jedzonko do Bananna Leaf i spozywamy calkiem spoko posilek, najedlismy sie obydwoje i zaplacilismy 105rs (biegunki caly czas nie ma). Zdjecia jedzonka nie wychodzily, wiec ta kwestie opiszemy pozniej, jak bedziemy mogli "oprzec" tekst na zdjeciach. Szukalismy na Connaught Place salonu Relliance Mobile (podobno najlepszy zasieg internetu i to w calych Indiach), ale nie znalezlismy. Po drodze oczywiscie zaczepki handlarzy, jeden gosciu w ciagu 1 min proponuje: okulary, potem dziwny orientalny flet, szachy i mala fajeczke wodna. Zrobilo sie ciemno i wrocilismy motoriksza do domu. Powoli zaczynamy poznawac ceny i to ile powinny kosztowac przejazdy po miescie i jakie sa odleglosci pomiedzy najczesciej odwiedzanymi punktami. Targowanie idzie nam coraz sprawniej, hindusi wymiekaja szybciej niz My :). Powrot na Main Bazaar... hmmm, w sumie to czujemy sie tu jak w domu. Znowu masa kolorow, specyficznych zapachow, mamy wrazenie ze nawet ludzie sie do nas usmiechaja. Obecne odczucia, sa lepsze od tych z dnia pierwszego. Zaczynamy sie przyzwyczajac do hinduskich mord, wszechobecnego syfu i zaczepek handlarzy. Po obmyciu twarzy w pokoiku i zostawieniu plecakow, wybieramy sie do pobliskiego baru. Myslelismy ze bedzie troche inaczej. Jest na maksa ciasno i glosno, a kelner sadza nas przy malym stoliku z jakims hindusem. Zamawiamy piwko (Kingfischer, 0,65l, 3,25% alk.). Oczywiscie po chwili wpadamy w gadke z hindusem, dzielacym z nami stolik. Jest czysty, ogarniety i chetny do rozmowy (nie chce pieniedzy). Opowiada nam przy piwku, gdzie mozemy jechac, a co lepiej omijac, a takze mowi gdzie znajdziemy sklep z alkocholem. Dziekujemy za rozmowe i znikamy po jednym piwku. Jeszcze tylko krotka przechadzka po okolicy, w poszukiwaniu piwka i do domu. Okazuje sie ze nie ma Kingfischerow, i sa same odpowiedniki Mocnego Full'a. Odpuszczamy. Wieczorem na Main Bazaar pojawiaja sie sprzedawcy jedzenia. Zapach smazonych kurczaczkow i innych frykasow, prawie oszolomil Gre, ktory prawie dal sie oszukac wlasnemu nosowi i byl sklonny cos zjesc. Rozsadek podpowiedzial: "Nie rob tego. Idz do domu.", wiec poszlimy. W domu "prysznic" (w kranie), no i pisanie dziennika na naszym laptopku. Za oknem bezustanny harmider, krzyki, klaksony, to wszystko przypomina nam, ze jestesmy na Main Bazaar.... dobra dosc juz. Odpalamy hinduska telenowele na sniezno-ekranowym tv i idziemy spac. Rada nr 2: warto zabrac swoje przescieradlo, zawsze to mily akcent.

statystyka