baner
Dzienniki / Indie 2008 / Dzien 20

04.11.2008 - Camel Safari (k/Jaisalmer) cz.1

Pobudka o 7 rano nie sprawila nam wiekszych problemow. W powietrzu unosila sie nutka podniecenia przed dzisiejszym kamelsafari :). Sniadanie, szybki prysznic i w droge. Zbiorka miala byc o 8. Byla o 8:30, no ale jestesmy przeciez w Indiach - wiec inaczej byc nie moglo :). Nie wiedziec czemu jestesmy tylko we dwojke, choc mialo byc nas piec osob. Tlumaczenie kierowcy, ze reszta sie zle poczula i moze dobija do nas pozniej, traktujemy troche z przymruzeniem oka. Zreszta chyba jak wszystko w Indiach. Dostalismy po turbanie, w twarzowym kolorze orangu i zapakowalismy sie do jeep'a, ktory mial nas dowiezc na miejsce spotkania z wielbladasami. Przed nami bylo jakies 60 km drogi. Po drodze zrobilismy male zapasy owocowe i razno ruszylismy w trase. Wiekszosc drogi pokonalismy na dachu auta. Frajda wieksza i widoki lepsze... Slonce przypieka ostro, zar leje sie z nieba, a cieply wiatr daje chwile ukojenia.

Tak sie podrozuje w Rajasthanie

.

A tak podrozowalismy my :)

.

Gdy dojezdzamy na miejsce wielbladzia brygada zbliza sie do nas zwawym krokiem. Szybkie zapoznanie sie z przewodnikami i wielbladami. Bez zadnych ceregieli ladujemy sie na garbacze i ruszamy. Jest nasza dwojka, trzy wielblady i dwoch przewodnikow. O wskazowkach typu "prosze sie trzymac mocno", "uwaga przyspieszamy", "tak sie skreca w lewo, a tak w prawo, a tak sie hamuje", czy info o tym ze wielblad wstaje w swoj wielbladzi charakterystyczny sposob (co na poczatku moze sprawiac troche trudnosci) moglismy tylko pomarzyc. Lejce w rece i wio. Gre wsiadl pierwszy, a jego wielblad wstal i ruszyl od razu lekkim klusem. Gre w pierwszym momencie patrzyl blagalnie na przewodnikow, lecz po chwili zorientowal sie ze chyba wszystko jest w porzadku i rozkoszowal sie jazda. Wielblad na ktorym jechal Gre byl chyba przewodnikiem, bo szedl na czele karawany (zrywajac co chwile jakies galezie z krzakow i zujac je glosno i powoli), a reszta podazala za nim.

Nasze kamele

.

Karla probuje zalapac o co chodzi

.

Nie ukrywamy ze na poczatku troche strach nas oblecial, ale juz po 30 minutach bardziej skupieni bylismy na bolacych pupach, niz na tym ze wielblad nas gdzies poniesie. Zreszta obladowany caly w tobolach, z nami na garbie, prezentowal sie bardziej ospale i raczej nie w glowie mu byly harce po bezdrozach pustyni. Temperatura ok. 40 stopni. Jak narazie nasze "dzikie safari" dalekie bylo od naszych wyobrazen :). Przez pierwsze dwie godziny czlapalismy po jakims stepie, wzdluz drogi przelotowej, miedzy slupami wysokiego napiecia, a dookola chodzily krowy i kozy. Na dziko to napewno nie bylo :). Zatrzymalismy sie przy jakiejs wiosce, aby kamele mogly sie napic. Nam powiedziano, abysmy poszli za jednym z przewodnikow, a ustawka jest na koncu wiochy. Wkroczylismy do wioski, gdzie oczywscie zaprowadzono nas do zaprzyjaznionego sklepu. Poza tym juz standardowo otoczyla nas grupka dzieci w celu pozyskania nowych school pen'ow lub ewentualnie jak bysmy przypadkiem takich nie mieli - kilku rupci.

Kamele pija wode

.

Karawana ruszyla

.

Napoilismy wielblady, odprezylismy posladki i jedziemy. No teraz to sie zacznie - pomyslelismy... ale nic bardziej mylnego :). Po okolo godzinie podskakiwania na wielbladzich grzbietach, krajobraz zmienil sie moze o tyle, ze nie widac bylo drogi. Przewodnicy zarzadzili przerwe na lunch w cieniu pobliskich drzew. Czekal juz tam na nas syn jednego z nich, przybyl tam na piechote z pobliskiej osady... takie to bylo dzikie safari :). Rozpalilismy ognicho i rozpoczelo sie kulinarne szalenstwo. To akurat byl fajny akcent. Gotowalismy indyjska herbate (chai), razem przypiekalismy ciabate, a do tego wszystkiego byly gotowane warzywa, oczywiscie mocno na ostro. Wszystko podgrzewane na ognisku, takze smak byl naprawde wyjatkowy (wzbogacony o klimat miejsca i sposobu przygotowania).

Pustynne kobiety

.

Karla robi ciapatti

.

Nasz napoczety posilek

.

Jedzenia i wody bylo pod dostatkiem. Wpadlo nawet do nas kilku gosci przelotem, wiec wyzywilismy pewnie z pol pobliskiej wiochy :). Z przewodnikami kontakt coraz lepszy, siedzielismy wcinajac obiad i gadalismy o ich zyciu na pustyni. Opowiadali ze z safarii wyciagaja ok. 1500 rs. miesiecznie (czyli jakies 90zl), a maja po 4-5 osobowe rodziny, ale i tak sa bardzo zadowoleni, bo dostaja czesto napiwki i da sie wyzyc. Gorzej jest w okresie lata, wtedy nie ma turystow, a oni w temperaturze ok 60 stopni zajmuja sie rabaniem skal... wiec jest ostro. Do tego wszystkiego w lecie jest problem z woda, tym bardziej ze pomijajac lato tego roku, ostatni deszcz spadl tu 5 lat temu. Mowili ze zycie na pustyni jest bardzo ciezkie. Jeden z nich zapytany o blizny na jego plecach opowiedzial niezla historie. Otoz jechal sobie w najlepsze na dachu autobusu do miasta. Kierowcy tu jak wiadomo sa niepoczytalni i autobus mijajac sie z innym uderzyl w slup wysokiego napiecia, ktory zlamal sie, a kable spadly na ludzi siedzacych na dachu. Powiedzial ze 4 osoby zginely, a 4 (w tym on) trafily nieprzytomne do szpitala. Po miesiacu wyszedl i jakos zyje, choc z tego co mowil bylo kiepsko. Smieszny byl drugi, ktory dwa dni wczesniej jadac na wielbladzie, zahaczyl o cos noga i mial na kolanie nie mala rane. Pytal sie czy mamy jakies leki i czy moze smarowac noge tym co ma i tu pokazal nam jakis krem. Z tego co wyczytalismy na opakowaniu, byl to krem do twarzy dla mezczyzn, dzieki ktoremu mozna stac sie pieknym w 4 tygodnie i miec gladziutka skore. Powiedzielismy mu to z usmiechem na ustach, ale on byl twardy i przez dalsza czesc safari smarowal sobie regularnie noge :). Po obiedzie umylismy naczynia w piachu, potem czas na sjeste i wypoczywanie na kocykach w cieniu drzewa. Po jakims czasie zaladowalismy wszystko z powrotem na wielbladzie karki i pojechalismy dalej.

Pupy - jakby juz bardziej przyzwyczajone, nawet nie dretwialy tak mocno. Powoli stajemy sie coraz bardziej wprawieni, mozna by rzec - ludzie pustyni :). Karla dla wiekszego relaksu doczepia sie do karawany (teraz wielblad prowadzi ja, a nie ona wielblada), a Gre nadal dzielnie walczy i probuje uczyc sie sztuki panowania nad tym duzym zwierzem. Wielblada prowadzi sie na lejcach, ktore przymocowane sa do nozdrzy. Nie trzeba duzej sily do sterowania, wystarczy troche wprawy. Zreszta wielblady zorientowane byly chyba w sytuacji, bo same dobrze wiedzialy gdzie isc. Do tego caly czas zwracaly swoje zapasy pozywienia i ponownie je przezuwaly. Niezle, choc malo estetycznie zostalo to wymyslone :). Krajobraz zaczal sie zmieniac, faktycznie zrobilo sie troche pustynniej. Z podkresleniem troche :). Pojawily sie wydmy piaskowe, zniknely slupy elektryczne. Sahara to to na pewno nie byla, ale przynajmniej przez chwile moglismy poczuc sie jak Stas i Nel na pustyni :). Po drodze mielismy jeszcze jeden krotki postoj przy wodopoju.

Idziemy przez wydmy

.

Kolejny postoj przy wodopoju

.

Pustynia

. .

Slonce zachodzilo okolo 18. Na wydmach pod krzakiem rozbilismy obozowisko. Duzego wyboru w menu nie mielismy, wiec jak narazie warzywa z ryzem i ciabatta musialy nas zadowolic. Milo bylo, no moze oprocz wielkich zukow wchodzacych nam w gatki.

Pustynia

.

Wielblady tez musza jesc

.

Zachod slonca na pustyni

.

Kolacja

.

Ksiezyc swiecil srebrzyscie, niebo rozswietlalo miliony spadajacych gwiazd, a my zakopani po uszy w spiworach, rozkoszowalismy sie zapachem rozgrzanego piachu, wsluchiwalismy sie w trzask ogniska, ciche posapywania wielbladow... i w glosne rozmowy indyjskich przewodnikow przez telefony komorkowe :). Z ciekawostek mozemy dodac, ze na tej jakze dzikiej i niedostepnej pustyni, mozna bylo zakupic piwo w pobliskim przewoznym sklepie, a takze spotkac psy (czyzby psy pustynne). Do tego wszystkiego (i tu troche prywaty) mimo spozywania duzej ilosci wody (8 litrow na dwie osoby), robilismy siusiu tylko 2 razy i nie wiemy co stalo sie z reszta plynow.

A tutaj sobie kimalismy ;)

.
statystyka