baner
Dzienniki / Indie 2008 / Dzien 27

11.11.2008 - Mumbai

Coz za fantastyczna noc w naszym fanatastycznym pokoju :). Do tej pory nie mielismy okazaji spac w saunie, a tu taka niespodzianka :). Check - out o godzinie 10 i wyruszamy na miasto. Dzis w planach mielismy pokrecic sie to tu to tam i wczuc sie w klimat bombajstyczny. Ledwo co zdazylismy wyjsc z hotelu, a uderzyla nas sciana goracego powietrza. Na dzien dobry walnelismy po litrze wody. Upal niemilosierny, do tego parno i wilgotno. Egzotyka w pelnym wydaniu. Omleta zaliczylismy w Ideal Resteurant niedaleko naszego hotelu. Tanio i smacznie. Zatopilismy sie w uliczki Mumbaju, dokladnie okolice Churchgate i Fort area - Sad Najwyzszy, okazale budynki uniwersytetu of Mumbai, Katedra Swietego Tomasza...

Ulice bombaju

. . .

Sad najwyzszy

.

Wszystko fajnie, ale zar lejacy sie z nieba odbiera nam i sily i checi by robic cokoliwiek. Zarzadzamy przerwe, a drugie sniadanie serwujemy sobie w sklepie. Coz za radosc byla, jak odnalezlismy zwykly sklep samoobslugowy :). Mozna bylo spokojnie, z koszyczkiem powedrowac miedzy polkami... nawet nie wiedzielismy, ze nam az tak tego brakowalo (to byl pierwszy super sam od miesiaca). Odkrylismy nowy fajny przysmak - suszone pomidory w przyprawach. Bombastyczne :). Przerwe uskutecznialismy na Oval Maidan (trawiasty prostokat, otoczony palmami), przypatrujac sie grze w krykieta... Nie za bardzo kumalismy zasady, ale i tak glownie skupilismy sie na wyrazaniu podziwu. Taki upal, a chlopaki jeszcze maja sile sporty uprawiac (wszyscy mieli na sobie dlugie spodnie, a niektorzy jeszcze grube ochraniacze).

Nie ma to jak pograc w krykieta w fajnej scenerii

. . .

W indiach widok dwoch osobnikow plci meskiej trzymajacych sie za rece, to calkowicie normalna rzecz

.

Cien pozwolil nam troche odetchnac. Dzielnie, choc w pocie czola (doslownie mowiac) stanelismy przed wyzwaniem zdobycia sie na dalsze spacery. Ruszylismy na Chowpatty Beach - miejska plaze, a nastepnie na Malabar Hill czyli dzielnice biurowo - willowa. Szlismy dyszac gleboko, a pot zalewal nam oczy (strach pomyslec co tu sie dzieje w porze monsunowej). Bylismy bliscy zakopania sie w jakiejs klimatyzowanej kawiarence, ale wzielismy sie w garsc i szlismy dalej. Plaza daleka od wizji zlotego piasku i palm kokosowych. Oczywiscie smiecie, brudna woda i pomieszkujacy bezdomni.

Widok na Malabar Hill

.

Promenada nad zatoka

. .

Chowpatty Beach

.

Chowpatty Beach - ten strumyk plynacy przez plaze to scieki

.

Natomiast Malabar Hill (dzielnica wysokich apartamentowcow i prywatnych palacow) robilo wrazenie. Faktycznie czuc ze tam to juz na bogato. Zwlaszcza okolice Priyardashini Park... wiezowce w parku palmowym z widokiem na morze arabskie :).

Malabar Hill i Priyardashini Park

. . . .

Wycieczka przeciagnela sie kilka godzin, wiec zmeczeni maszerowaniem postanowilismy wyprobowac (mimo obaw Grzegorza) komunikacje miejska. Wypytalismy na przystanku co gdzie i jak, ktory autobus i co z biletami. Wydawalo sie prosto - wsiadamy, bilety do zakupienia u kierowcy. Pierwsza mala zagwostka to fakt, ze autobusy maja numeracje nie po arabsku... Dobrze ze cyferki nie roznily sie, az tak bardzo i po kilkuminotowej zadumie wiedzielismy juz jaki znaczek na autobku nas interesuje - polowa sukcesu. Druga rzecz jaka nam sie rzucila w oczy, to fakt ze do autobusu sie nie wchodzi, a wskakuje. Nie ma to tamto :). W koncu nadjechal nasz. Bardzo sie przejelismy tym zeby zdazyc, wiec szybki sus i jestesmy w srodku. Autobusy typowe na tropiki, bez szyb, bez drzwi, przewiewne. W Bombaju wystepuja rowniez w wersji dwupietrowej. Biletu kupuje sie u pana bileciarza, i nas wynioslo to cale 6 rupii od osoby. Bez problemow dotarlismy na ChurchGate - tylko troche stresu czy zdazymy wyskoczyc na przystanku :).

Produkcja soku z trzciny cukrowej

.

Klimat zrobil sie bardziej znosny. Godzina troche po 17, wiec przynajmniej slonce juz zachodzilo. Co jednak nie spowodowalo, ze przestalismy sie pocic :). Obiad wciagnelismy w jednej z restauracji licznie rozsianych na Colabie. Jest oczywiscie caly wachlarz cenowy, ale spokojnie mozemy polecic restauracje na Arthur Bunder Road - cos w stylu naszych barow mlecznych, ale z naprawde dobrym jedzeniem i nie trzepiace bardzo po kieszeni. Na dzisiejszy wieczor zaplanowana byla podroz do Jalgaon. Pociag przewidziany byl na 10 min po polnocy, wiec starczylo nam jeszcze spokojnie czasu na prysznic w naszym hotelu. Taksowa bombajska kosztem rzedu 50 rupali (maksymalny koszt Colaba - Victoroia Terminal) udalismy sie na slynny dworzec. Faktycznie budowla okazala, ze strony organizacyjnej tez nie kiepsko - latwo mozna sie polapac co i jak. Nasz pociag startowal z peronu 16. Juz z daleka widac bylo ostry tlum. Najwiekszy byl szok jak zobaczylismy co sie dzieje w generali class. Tlum na kilkaset osob, ale wszyscy ladnie ustawieni w kolecje, czego pilnuje policja. Do tego wszycy wchodzacy do wagonu sa liczeni i...nagrywani na kamere video, a policja pomaga palkami wchodzic do pociagu. My na spokojnie... mamy miejscowy, nic nam nie grozi. Pociag jak zwykle dlugi na kilkadziesiat wagonow. Nam najbardziej przypadla do gustu klasa slepper bez AC. Dla pewnosci sprawdzamy na liscie miejscowek nasze nazwiska. No i oczywsicie niespodzianka bo takowych brak :). Chwila dezorientacji. Okazalo sie jednak, ze mamy miejscowki, z tym ze przypisane mamy inne numery niz te na bilecie. Nie za bardzo wiedzielismy, czy bardziej sie kierowac biletem, czy lista, ale stanelo na liscie. Tym bardziej, ze widzimy przez okno, ze na tych biletowych miejscowach juz sie rozgoscil spory tlum :). Idziemy do naszego przedzialu, a tam wcale nie lepiej. Jedna pani ubrana na czarno, druga kropla w krople, starszy pan, jego syn plus trojka dzieci. A warto w tym miejscu napomknac, ze "przedzial" przeznaczony jest na sztuk 6 :). Oczywiscie nasze miejsca zajete, a nikt z ekipy przeciwnej nie mowi po angielsku. Probujemy znalezc tlumacza, ale tez nie bardzo sie udaje. Siedzimy zatem wszyscy razem, dodatkowo przyladowani tobolkami, torbami i reklamowkami ekipy. Co najlepsze Karla trzyma nogi na ich wiaderku, wypchanym po brzegi chlebem. Jeszcze weselej robi sie na kolejnych stacjach!!:) Chetnych na nasze miejsca doliczylismy sie dwunastu :), zatem razem z nami na dwoch lawkach siedzimy w czternascioro :). Oczywscie nie trudno bylo sie domyslec, ze zawiodl system na dworcu i kazdy ma inna miejscowe niz na bilecie. Jednakze chyba nikt oprocz nas nie wpadl na to by sprawdzic zgodnosc biletu z wywieszona lista. Siedzimy zatem, usmiechamy sie do siebie i czekamy na rozwoj sytuacji. Po okolo poltorej godziny na horyzoncie pojawia sie konduktor z wielkim zwojem papierow i lista. Teraz wszystko bedzie jasne :). Szybko wytlumaczyl co i jak, napisal kazdemu nowe miejsca, ustalone zostalo ze te na ktorych siedzimy My sa naszei poszedl. Tu zaczela sie wielka migracja dziesiatek pasazerow z tobolami, worami i beczkami po kapuscie, waskim przejsciem pociagu - bylo smiesznie. A ekipa jak siedziala tak siedzi i patrzy na nas znudzonym, niekumatym wzrokiem :). Z pomoca innych pasazerow, tez nie za tegich w angielskim, troche na migi ustalismy nowy podzial. My jako ze mlodzi i wysportowani idziemy na najwyzsze lozka, a ekipa niech se radzi na parterze. Koniec koncow o godzinie 3:30 w nocy mamy swoje prycze i mozna isc spac. Szkoda tylko ze przed nami jakies 3 godziny snu. A wystarczylo po prostu sprawdzic liste...:).

statystyka