baner
Dzienniki / Indie 2008 / Dzien 42

26.11.2008 - Mangalore - Madikeri - Kakkabe

Mangalore przytloczylo nas swoja szara miejskoscia. Zlepek brudnych ulic, wszechobecni bezdomni i restauracje (nie wiedziec czemu) nazywane hotelami to chyba jedyne co mozna powiedziec o tym miejscu. Po sniadaniu zlapalismy riksze na dworzec autobusowy (25 rs z okolic naszego hotelu). Zaplanowalismy wyprawe do Kodagu (Coorg) Region - gory, plantacje kawy i przypraw i szczyt Tadiyenolomol (1745 m n.p.m.).

Masala Dosa na sniadanie

.

ulice Mangalore

. . .

dworzec autobusowy w Mangalore

. .

nasz autobus

.

napoje kokosowe

.

sklep z owocami

.

Pierszy etap to autobus do Madikeri (znane rowniez jako Mercara) koszt to 270 rs (2 osoby), dystans lekko ponad sto kilometrow, czas akcji 4 godziny. Jedzie sie przez przepiekne gorzysto - zielone doliny usiane lasami palm.

Okolo 16 jestesmy na miejscu i tu przesiadka w autobus do Kakkabe. Zasada podobna - dystans niedaleki, czas podrozy to 1,5 h, za to juz w wesolym tlumie hindusow :). Niektorzy (jak na prawdziwych gorali przystalo :), nie stronili do alkoholu, stad tez powitan i pozegnan nie bylo konca. Nic, ze my po hindusku ani slowa, najwyrazniej nikomu to nie przeszkadzalo :).

W zwartej kupie dojechalismy do celu. Przy wyjsciu z autobusu powalczylismy z grupa dzieci w wieku szkolnym, ktorym najwyrazniej obca jest zasada ze wychodzacy maja pierszenstwo :). Dobra rada: jadac gdzies w Indiach autobusem warto rozpuscic plotke, gdzie chce sie wysiasc, wtedy wszyscy choralnie dadza Ci znak w odpowiednim miejscu.

widoki z okna autobusu

. . .

Kakkabe okazalo sie malym skrzyzowaniem z kilkoma sklepami (piwa brak), postojem jeep'ow i riksz (wszystkie miejsca noclegowe sa kilka kilometrow od Kakkabe). Do tego klimat zrobil sie zdecydowanie chlodniejszy. trzeba bylo zorganizowac nocleg i wybor padl na Palace Estate. Riksza na ostrym gazie dojechalismy przez "dzungle" na miejsce. Koszt to kwota rzedu 60 rs.

Z czlowiekiem od rikszy nie zachowalismy pozytywnych relacji, bo raz - nagle naliczyl sobie nocna takse, a dwa mial czekac na nas w razie gdyby w hotelu nie bylo miejsc, tymczasem zdazylismy sie odwrocic na piecie, a uslyszelismy silnik odjezdzajacej rikszy. To chyba ta bariera jezykowa :).

W tym miejscu warto wspomniec o przewodniku Lonley Planet. Juz nie raz mielismy okazje przekonac sie, ze zderzenie z rzeczywistoscia jest troche inne niz to co pisza. ZA bazowaniem na tym co jest napisane przemawia fakt, ze hotel faktycznie stal w tym miejscu co powinnien. PRZECIWKO - ze ceny troche sie roznily i zamiast 250 rs cena wystartowala od 1500 za noc. Analizujac nasza fundusze (2000 rs w portfelu) baczac na fakt ze A) musimy cos jesc B) w zasiegu 30 km nie ma bankomatu, ni jak nie wychodzilo nam ze damy rade :).

Z pomoca wlasciciela dobytku, poratowani dzbankiem kawy i herbaty skontaktowalismy sie telefonicznie z Honey Valey. Po krotkich ustaleniach wyslali po nas jeepa (do Honey Valey mozna dotrzec tylko jeepem).

Jeepem przeprawa trwala okolo 30 min zanim dotarlismy na miejsce. Nasza Mahindra (indyjska firma produkujaca terenowki) dzielnie walczyla z nierowna, kamienista droga, a my zastanawialismy sie "gdzie oni nas wioza?". Zakwaterowanie uzyskalismy w chatce. Doslownie mowiac :). Takiej rodem z XI w, z drewna, strzecha na dachu, brakiem wody. Stan surowy, ale za to jaki klimatyczny :). Cenowo bardziej przystepnie dla zasobow naszego portfela (250 rs + 4% czyli 10 rs podatku/noc). Do tego szwedzki stol na kolacje - ryz, pyszne ciabatty, fasolka, wszelkie sosy, prazynki, salatka. Jesc mozna do oporu - 95 rs za kolacje/obiad.

Zakopani po uszy w kocach, spiworach, bluzach i skarpetach poczulismy pozna polska jesien. Wiatr hulal po okolicznych wzgorzach (sciany i podloga naszej chaty mialy kilkucentymetrowe szczeliny), dzwieczaly cykady, a my walczylismy z cma wielkosci ludzkiej dloni :).

cma - byla naprawde spora

.
statystyka