Przerywany sen trwal do 11, a proby podniesienia sie z lozka do 12. Ostatecznie o 13 :) ogarnelismy potwora i wyszlismy na miasto. Pierwszym odwiedzonym przez nas miejscem byla pobliska restauracja Le Rendez Vous. Nasza wizyta w tym kulinarnym przybytku zdawala sie nieco zaskoczyc jego pracownikow, ktorzy przez 20 minut nie potrafili podlaczyc butli z gazem pod palnik. Ostatecznie udalo im sie przyrzadzic calkiem smacznego omleta, tosty i parathe. Podsumowujac: potrawy drogie, mila obsluga, dlugi czas oczekiwania.
widok na nasz guest house
chlopaki smaza krewety
Z pelnymi brzuchami moglismy w koncu rozpoczac zwiedzanie Kochi. Zabytki na tej wyspie (a jest ich niewiele), skupione sa wokol dwoch punktow: Fortu Kochi i Mattancherry. Wyspa nie jest duza tak wiec zdecydowalismy sie przemieszczac pieszo. Na poczatek obejrzelismy dwa koscioly. Pomijajac fakt, ze zbudowane sa w stylu latynoskim, nie oferuja niesamowitych przezyc wizualnych przybyszom z Europy (ktorzy u siebie maja duuuuzo kosciolow). Ciekawostka jest to ze w kosciolach, sa zamontowane wiatraki, a wejscie do jednego z nich jest mozliwe tylko po zdjeciu obuwia. Po zaspokojeniu duchowej strony, skierowalismy sie w kierunku chinskich sieci (caly czas wykorzystywanych przez okolicznych rybakow). Po drodze dalismy sie skusic na swiezego kokosa. Za niewielka cene, otrzymuje sie oblupany maczeta (tak aby zrobic dziurke) kokos, z wetknieta wen slomka. Woda znajdujaca sie w srodku tego egzotycznego owocu, nie przypadla nam do gustu, a proby rozlupania go i dostania sie do miazszu skonczyly sie tylko obfitym potem.
wnetrze katedry Santa Cruz
sklep z napojami kokosowymi
Chinskie sieci to stare drewniane dzwigi, ktore opuszczaja i podnosza z dna kwadratowa siec. Ciezko wypowiadac sie na temat ich skutecznosci, ale ich staroswiecki wyglad dodaje uroku temu miejscu. Zaraz obok chinskich instalacji znajduje sie targ owocow morza, mozna tu kupic krewetki, kalmary, ryby, a wszystko w przeroznych rozmiarach i za niewielkie pieniadze. Poinformowano nas rowniez, ze zakupione tu specjaly mozna zaniesc do pobliskiej restauracji gdzie za 100rs od kilograma, wszystko zostanie smacznie przygotowane.
chinskie sieci
do wyboru do koloru
seefood
kolacja przed
Poniewaz bylismy najedzeni, postanowilismy zostawic sobie te przyjemnosc na kolacje. Opuscilismy targ i wolnym krokiem poszlismy w kierunku drugiej czesci wyspy, czyli Matenchery. O ile Kochi to calkiem spore, rozwiniete miasto, o tyle Fort Kochi zabudowe ma zdecydowanie malo miasteczkowa. Na klimatycznych przybrzeznych uliczkach miesci sie wiele magazynow i hurtowni ryzu, herbaty, przypraw, antykow. Sam spacer i przygladanie sie codziennemu gwarowi i pracy z worem ryzu na plecach, spowodowal blogi usmiech na naszych twarzach.
ulice Fortu Kochi
zaladunek tuktuka
Nasz przewodnik zacheca do odwiedzenia Matenchery ze wzgledu na znajdujaca sie tu synagoge, Mattancherry Palace (zwany rowniez Dutch Palace) i zydowska dzielnice. Synagoga byla zamknieta (byl weekend), zydowska dzielnica sprowadzala sie do kilku szyldow po izraelsku (w porownaniu z krakowskim Kazimierzem kompletne nic), tak wiec zostal nam tylko palacyk. Wejscie do palacowego muzeum to koszt 2rs. co nie nastawilo nas zbyt przychylnie do tego miejsca. Wnetrze pozytywnie nas zaskoczylo, znalezc tam mozna drewniane zdobienia, ladne stare malowidla, zilustrowana historia miasta i galerie portretow tutejszych raj'ow. Szoku nie bylo, szalu nie bylo, ale jak za dwie rupcie, to czemu nie :). Po wyjsciu z muzeum postanowilismy powrocic na nasza czesc wyspy, szlismy popedzani przez delikatny deszcz i grzmiace w oddali pioruny (pierwsza burza widziana przez nas w Indiach). Konkretniejszy deszcz zlapal nas dopiero przy targu, tak wiec zdazylismy sie schowac. Okazalo sie ze nasze suche miejsce to wejscie do Marina Restaurant, czyli restauracji przygotowujacej produkty z targu owocow morza. Po zapoznaniu sie z menu, wystrojem wnetrza i meczacym panem odpowiedzialnym za PR, postanowilismy zaopatrzyc sie w krewety. Meczacy pan postanowil pokazac nam miejsce gdzie jest najlepszy towar (jak sie okazalo szyld ten sam co nad restauracja). Wybor "sklepow" na targu bardzo duzy, a sprzedawcy o malo nie pozabijali sie nawzajem aby sciagnac nas do swojego stoiska. Ostatecznie opuscilismy targ bogatsi o 7 duzych i swiezych tiger krewetek, a ubozsi o 200rs. Meczacy pan byl tak meczacy, ze nie wytrzymal i niosl nam mala siateczke z 7 krewetkami. Zasiedlismy na tarasie Marin Restaurant w oczekiwaniu na wymarzony posilek, zachwycajac sie portowymi widokami i zapachami. Przysmazone na rumiano krewetki wjechaly na stol wraz z miseczka ryzu biryani i fanciocha. Kolacja byla boska i zaspokoila krewetkowe cisnienie. Po wyjsciu z knajpy zaopatrzylismy sie w orzeszki i owoce, ktore posluzyly nam jako paliwo podczas uzupelniania ogromnych zaleglosci na stronie.
widoki z restauracyjnego tarasu
kolacja po