Rano, a przynajmniej po sniadaniu (omlet i chai z guesthousowej kuchni nie byly zbyt smaczne), probowalismy sprawic aby nasze ubrania byly nieco mniej brudne, bo czyste to juz chyba nigdy nie beda. Gdy wszystko bylo juz ogarniete, ruszylismy na spacer po miescie i obralismy kierunek na pobliskie jezioro. Niebo bylo mocno niebieskie, slonce grzalo mocno, a wlasciciele lodek nie dawali przejsc nam spokojnie 10 metrow. Kazdy z nich mial dla nas niesamowita oferte dotyczaca tripu po okolicznych kanalach, z jednej strony ich zaczepki przerywaly nasza nad wyraz ciekawa rozmowe, lecz z drugiej pozwolily rozeznac sie co do cen i zasiegnac info, gdzie szukac nastepnego dnia hindusa z najlepsza oferta.
transport rzeczny
niezly kanal
Pomimo ciaglych zaczepek do jeziora dotarlismy calkiem szybko, zastalismy tam parking lodek - domow, ktore wczesniej widzielismy tylko na zdjeciach. Z bliska lajby prezentuja sie okazale, a po wejsciu do srodka zaskakuja wysokim standardem, niczym z eleganckiego hotelu. Poza lodkami nad jeziorem nie znalezlismy nic interesujacego, wiec postanowilismy zawrocic w kierunku miasta. Poniewaz mielismy nadmiar wolnego czasu, "bylismy zmuszeni" cos wykombinowac, a Karla zasiegnela wczesniej w informacji turystycznej info o publicznych promach do Kottyam - posanowilismy sprobowac. Podroz promem do Kottayam oddalonego o 28 kilometrow od Alapphuzy, miala zapewnic nam zajecie na kilka najblizszych godzin. Najblizszy prom odchodzil za 45 min, (rozklad promow dostepny w rzadowej informacji turystycznej) a ze zrobilo sie juz pozno trzeba bylo zjesc jakis obiad. Zaraz kolo przystani znalezlismy Sas Restaurant, a w niej Fish Curry Rice za jedyne 25 rs. (cos w stylu Thali, z tym ze dodatkowo byl mini kawalek rybki, a dokladki mozna brac bez konca).
Fish curry rice
Po obiedzie, wyposazylismy sie w orzeszki i butle wody i rozsiedlismy sie wygodnie w podstawionym juz na przystan promie. Po chwili prom ruszyl (bilet 10 rs/osoba/w jedna strone), a my obserwowalismy piekna okolice, zajadajac orzeszki niczym w kinie. Zaskakujaca byla przede wszystkim ilosc lodek - domow plywajacych po okolicy (a byly ich setki) i ruch jak na autostradzie. Prom pruje przez wody kanalu calkiem szybko, robi niestety duzo przystankow (na kazdym z nich wsiada i wysiada grupka ludzi), ktore spowalniaja cala trase.
house boat
przystanek
prom
W sumie podroz w jedna strone trwa 2,5 godziny, podczas ktorych mozna podziwiac cudny tropikalny krajobraz i codzienne zycie ludzi zamieszkujacych okolice. Wielu ludzi mieszka nad samym kanalem, tak wiec z pokladu promu mozna wrecz zagladac im do mieszkan i "brac udzial" w myciu ubran i garow (oczywiscie w wodzie kanalu). O ile pierwsza godzina podrozy to ciagle robienie zdjec i zachwycanie sie okolica, o tyle kolejne poltorej minelo nam na sluchaniu muzyki i graniu w weza na naszej starej nokii. Po przybyciu do Kottyam, postanowilismy zwiedzic nadbrzezny bar znajdujacy sie kolo przystanku. Uraczylismy sie tutaj chaiem a takze smazonymi bananami w panierce (pychota :).
zycie codzienne
smazone banany i chai - palce lizac
Zarowno my jak i zaloga promu napelnilismy brzuchy bananami i zaladowalismy sie wszyscy z powrotem do promu, aby wyplynac do Alappuzhy (prom wraca o godzinie 17.15). Droga powrotna to piekne rozowo - pomaranczowe niebo i slonce chowajace sie za widnokregiem palm, w takich chwilach czlowiek czuje ze zyje. Jak tylko zrobilo sie ciemno, do abordazu na nasz prom przystapily miliony insektow. Po kilkunastu minutach zacietej walki poddalismy sie i biorac przyklad z tubylcow przestalismy zwracac uwage na wszechobecne robactwo. W Allappey bylismy wieczorowa pora, udalismy sie do Love Shore Restaurant na kolacje (miejsce godne polecenia), a po jedzeniu do sklepu po piwo. Tu znowu zaskoczyly nas Indie, otoz w kraju curry i szalonych kierowcow autobusow, pierwszego dnia kazdego miesiaca nie mozna sprzedawac alkoholu. Bezalkoholowy wieczor minal na pisaniu dziennika podrozy.
okoliczny krajobraz