Po wczesnym wykwaterowaniu i dopelnieniu sniadaniowej tradycji, postanowilismy rozpoczac zwiedzanie. Na poczatek, ze wzgledu na sasiedzkie polozenie, poszla swiatynia Virupaksha. Jak juz wczoraj wspomnielismy, tlum ludzi na maxa. Do najwazniejszego posazka (przy ktorym hindusi rozwalaja kokosy o kraweznik) kolejka ogromniasta. My nie czcilismy hinduskich bogow przy uzyciu kokosa, ale skusilismy sie na blogoslawienstwo ze strony Lakshmi. Lakshmi to przemily i biegly w naukach ekonomicznych slon. Kazdy wierny moze podejsc sobie do niego, przytulic sie, dac banana, lub dac sie poblogoslawic za jedna rupcie. Najlepsze jest to, ze slon sprawnie segreguje banany od rupci, pierwsze wkladajac do paszczy, a te drugie podajac swojemu ludzkiemu opiekunowi, wszystko za pomoca traby. Osobie ktora dala rupcie, slon kladzie delikatnie swoj dlugi nochal na glowie, blogoslawiac w ten sposob szczesliwca. Tu na terenie swiatyni poczulismy pierwsze oznaki naszej dzisiejszej zmory, a dokladnie hinduskie rodziny i wycieczki, przybywajace tu z roznych miejscowosci. Kazdy dzieciak chce podac nam reke i zapytac sie o imie, a rodzice ich jeszcze do tego namawiaja.
na terenie Virupaksha Temple
Lakshmi blogoslawi Karle
Po opuszczeniu swiatyni rozpoczelismy wspinaczke na wzgorze, znajdujace sie zaraz obok. Tu po raz kolejny odkrylismy piekno okolicznych widokow, skaliste niewielkie gory, ogromne glazy i zatrzesienie ruin. Tu na wzgorzu odparlismy kolejny atak, tym razem ze strony szkolnej dziewczecej wycieczki, ktora podbiegala, odbiegala i jeszcze raz podbiegala aby zadawac coraz to nowe pytania. Zmeczeni tlumem i ciaglym usmiechaniem sie do zdjec, postanowilismy przesiasc sie na rowery, jak bedziemy w ruchu to unikniemy zaczepek
ruiny na wzgorzu
karla turla glazy
widoki
Idac po rowery po raz kolejny minelismy goscia z sztyletem przebijajacym na wylot jego policzek. Ma facet zdrowie, bo stoi tam juz od rana zbierajac rupcie na tace. Rowerami nie zajechalismy daleko, bo do pobliskich schodow (dochodzacych do ruin swiatyni Achyutaraya i Sule Bazaar), a nameczylismy sie przy tym bardzo, przepychajac sie miedzy plynacymi glowna ulica ludzmi i dzwoniac namietnie rowerowym dzwonkiem. Widoki wspaniale jak w calym Hampi, ruiny calkiem okazale i napewno warte zobaczenia, do tego promienie slonca i sprzedawcy haszyszu nie dawali odpoczac.
widok na Hampi
okolica Sule Bazaar
Thungabhadra river
Chwile oddechu od bycia gwiazda, na festiwalu w Hampi, udalo nam sie zlapac przy kawie w restauracji znajdujacej sie na drodze do Ghat i Vitala Temple. Po kawce postawilismy rowery przy innych pojazdach, poniewaz dalsza droga wiodla po i miedzy ogromnymi glazami, gdzie nawet mistrzowie trial'u mieliby problemy. Podazylismy wraz z tlumem ku kolejnym swiatyniom. Tlum z kazdym krokiem zageszczal sie coraz bardziej, a droga robila sie coraz wezsza, az w koncu stanelismy na koncu konkretnego zatoru. Przed nami byl tunel prowadzacy pomiedzy wielkimi lezacymi na sobie glazami, a problem polegal na tym ze z obu stron tunelu byla liczba ludzi przewyzszajaca przepustowosc tunelu. Sprawa byla na tyle powazna, ze w srodku stali policjanci probujacy ogarnac tlum i rozdzielic go na dwa kierunki, choc i to nie ratowalo sytuacji. Najlepsze bylo to, ze niektorzy hindusi niesli ze soba jakies wory i torby, kobiety niosly dzieci, a wszyscy krzyczeli i probowali pchac sie bardziej, jakby to mialo cos pomoc. Ostatecznie przejscie 10 metrowego tunelu zajelo nam okolo 20 minut i wydostalismy sie na druga strone kamiennej gorki, a naszym oczom ukazaly sie ghaty i kapiacy sie w rzece hindusi. Oczywiscie pelno ludzi, kolorow i zapachow, a widoki ... ile mozna gadac o widokach, po prostu swietne!
zator w tunelu
ghaty i kapiacy sie hindusi
widoki
Po srodku glazow zrobione namioty z jedzeniem, toalety, a nawet swiatynia na kolach :). Znow zaczelismy odczuwac zmeczenie i natlok ludzi, trzeba sie bylo wiec wydostac. Przejscie tunelu w druga strone, odpadalo ze wzgledu na zagrozenie stratowaniem, zdecydowalismy sie na droge na okolo. Na nasze szczescie udalo sie przejsc przez ruiny Sule Bazaar, a cala droga zabrala nam napewno mniej czasu i nerwow niz hinduski zator. Dosiedlismy rowery i dzwoniac ile sil w palcu, ruszylismy w kierunku Royal Centre, czyli kolejnych ruin. Pagorkowata droga, slonce i ciasnota (tym razem na drodze), spowodowaly podjecie konkretnej decyzji: dosc Hampi, dosc ruin i swiatyn, uciekamy stad. Trzeba jednak dodac ze nasze odczucia wywolane byly zmeczeniem i festiwalowym tlumem, a samo Hampi to naprawde swietne miejsce, ktore bedac w Indiach nalezaloby zaliczyc (pozatym jest to doskonale miejsce dla milosnikow wspinaczki).
swiatynia na kolach
kolejne ruiny
Usiedlismy na trawie, aby odpoczac ... rozmowa z hinduskimi dziecmi znudzila nam sie po kilku minutach. Wsiedlismy na rowery, przejechalismy przez Royal Centre podziwiajac okolice. Oddalismy rowery, zjedlismy obiad w naszej ulubionej restauracji, plecaki na grzbiet i na bus stand. Sytuacja z autobusami, taka sama jak w Hospet, czyli dziki tlum walczacy o miejsca i wskakujacy przez okna do jadacego jeszcze pojazdu. Opcja rikszy rowniez odpadala, bo te sepy ze wzgledu na festiwal podniosly cene przejazdu do 250 rs, co wywolalo u nas szeroki usmiech. Podjelismy decyzje o probie przejscia drogi do Hospet z buta, a nuz uda sie zlapac stopa. Nie zdazylismy zrealizowac naszego planu, bo kawalek drogi od bus standu, staly kolejne autobusy, a jeden z nich dysponowal nawet miejscem. Z wielka radoscia ulokowalismy sie w srodku i jadac przez Kamalapuram, pojechalismy do Hospet. Na dworcu w Hospet jak zawsze dezinformacja i tlumy ludzi, udalo nam sie ustalic w okienku, ze autobusy do Hyderabadu odjezdzaja ze stanowiska 4 (pierwszy o 19:30). O umowionej godzinie transportu nie bylo (a pytalismy we wszystkich autobusach), ale ustalilismy z zadnymi nowych znajomosci miejscowymi ze napis nad stanowiskiem 5, brzmi "Hyderabad". Po 1,5 h motania i stresow, zostalismy skierowani przez kierowce jednego z prywatnych klimatyzowanych autobusow (w nich wszystkie miejscowy zarezerwowane), do wlasciwego pojazdu. Hinduska metoda wskoczylismy do autobusu gdy ten cofal i zajelismy miejscowy. Po nas wbil sie niemaly tlumek i w konkretnym scisku ruszylismy na Hyderabad. Mielismy nadzieje, ze tlum rozladuje sie na innych przystankach, bo siedzielismy jak na stolku, Gre ledwo miescil sie z nogami, a przed nami 10 godzin jazdy. Tlum utrzymywal sie przez cala droge, bo rzeczywiscie jedni wysiadali, ale na ich miejsce wsiadali kolejni hindusi. Do tego czesc wyprawy prowadzila droga, ktorej pomimo duzych aspiracji, asfaltowa nazwac nie mozna. Jedyne co nas pocieszalo to smaczny smazony ryz kupiony przed odjazdem i masala dosa zrobiona na naszych oczach na jednym z postojow.