Rano obudzilo nas wschodzace slonce. Za oknem krajobraz wiejski, ale mily. Raz na jakis czas mozna zauwazyc dziko rosnace palmy - zapowiada sie bardziej tropikalnie. Podroz minela calkiem szybko i sprawnie. To nie nasza pierwsza podroz pociagiem, wiec jestesmy bardziej wyluzowani i mozna bylo nawet sie wyspac. Jakas pani na podlodze naszego przedzialu, sieka warzywa na gazecie, a my zajadamy sie paratha z bananami. Polaczenie conajmnniej dziwne, bo Paratha to placek z serem w srodku, wiec mix dla naszego zoladka niezly :). Biegunka nadal nas nie dopadla, wiec kolejny dzien cieszymy sie smacznym indyjskim jedzeniem i dobrym zdrowiem. Ostatnia godzina w pociagu, minela na rozmowie z Koreanczykiem. On jest w podrozy od roku, byl m.in. w Mongolii i Chinach (planuje jeszcze 2 lata podrozy). Dojezdzamy do Satny, tu jak zawsze masa rikszarzy i taksowkarzy (i innych typow), a kazdy ma inny cennik. My i Korean friend wsiadamy do moto-rikszy i jedziemy na bus station. Dworzec maly, ale duzo sie na nim dzieje. Pelno autobusow, stoisk ze wszystkim, a ruch jest jak na Marszalkowskiej. Przy pomocy jakiegos typa, znajdujemy odpowiedni autobus. Kupujemy bilety do Khajuraho (80rs). Mamy 1,5h do odjazdu, ktore mija nam na szukaniu czegos na sniadanie, rozmowach z Koreanczykiem na tematy wojenno-polityczne (my mu o sytuacji w Europie, a on o Korei). Poniewaz jedzenie oferowane w okolicznych jadlodalniach (restauracja to zbyt szumne slowo) nie wyglada zbyt zachecajaco, konczy sie na kolejnej porcji bananow. Wsiadamy do autobusu, wydaje sie ze bedziemy mieli duzo miejsca dla siebie.
Dworzec autobusowy - Satna
Z naszym koreanskim friendem w autobusie
Autobus rusza jadac z otwartymi drzwiami. Zanim opuscilismy dworzec, pasazerow zrobilo sie wiecej,a zanim wyjechalismy z Satny byl juz full. Drzwi zamknieto dopiero za Satna.
Podrozowanko :)
Zaklad fryzjerski - Satna
W autobusie nie bylo zbyt duzo miejsca. Dziury w asfalcie lepsze niz w Polsce, a autobus zatrzymywal sie co 3 min, aby zabrac kolejnych podroznych. Z kazdym kilometrem, zmieniali sie pasazerowie, jedni wsiadali inni wysiadali, a my przysypialismy sobie na swoich miejscach. Karla spala jak kura na grzedzie. Po 3/4 drogi mielismy postoj w jakiejs malej miescinie. Tu zaopatrujemy sie w pierozki z ziemniakami w srodku (samosa) i ciasteczka (mega ostre) o nazwie kola (a moze cola).
"Sklep" z jedzeniem na postoju
Pierogi z ziemniakami - samosa
Gdy wystartowalismy ponownie w autobusie bylo juz malo ludzi. Dalsza podroz odbywala sie przez gorska okolice,a kreta droga wiodla przez wysuszony sloncem las. Po drodze mielismy jeszcze jeden postoj - przy kapliczce, w ktorej jakis duchowny rozlupywal kokosy i wierni hindusi kupowali je od niego. Zakupiony kokos zostal podzielony na male kawalki i rozdany wszystkim pasazerom. Karla zachowala swoj kawalek na dobra karme, a Gre zjadl swoj na dobre trawienie. Kokos byl smaczny.
Juz na 30 min przed przybyciem do Khajuraho pierwsi nagabywacze dawali nam wizytowki swoich guest house'ow, a nawet zdazyli sie o nas poklocic. Gdy wysiedlismy nagabywacze obskoczyli nas. Kazdy mial swoja oferte i wizytowke, wszystko bylo by spoko, gdyby po prostu powiedzieli co wiedzieli dali wizytowki i poszli. Ale oni musieli nas wypytac, czy przyjdziemy do nich, do kogo pierwszego i czy chcemy jechac riksza czy motoriksza. Poniewaz byli naprawde meczacy, a w takim harmidrze ciezko bylo podjac rozsadna decyzje, poprosilismy ich o 5 min spokoju. Wszyscy wyrazili zgode i pokiwali glowami ze zrozumieniem. Wytrzymali 30 sekund, a potem zaczeli sie znowu przekrzykiwac. Zdecydowalismy sie na jeden z guest housow i pojechalismy riksza rowerowa. Na miejscu wlasciciel zapoznal nas z cala rodzina. Pokoj wydal nam sie przyjemny, do tego cena 100rs za "dwojke" ... no coz, bierzemy :). Po krotkim odpoczynku ruszylismy na miasto (a dokladnie wies). Pierwszy plus Khajuraho to mozliwosc wynajmu roweru (za 2 rowery 10rs za godzine). Wzielismy rowerki i ruszylismy na rekonesans. Rowery (oczywiscie indyjskie) mialy obydwa kola zcentrowane i skrzypialy przy kazdym przekreceniu pedalu (ogolnie wygladaly jak wyjete ze smietnika), mimo to bylo bardzo przyjemnie. Swieze powietrze, duze przestrzenie, sloneczko, nie trzeba bylo dlugo czekac, a usmiechy rozpromienily nasze twarze.
Na rowerach - Khajuraho
Okazalo sie ze nawet na rowerach nie mozemy byc sami, hindusi zagadywali nas jadac obok na rowerach, czy motocyklach. Jeden z nich byl ladnie ubrany, dobrze mowil po angielsku i byl bardzo mily. Wzbudzil nasze zaufanie, wiec postanowilismy dac sie oprowadzic po okolicy. Chlopak duzo nam opowiedzial o sobie i o swojej wiosce. Okazalo sie ze jest z kasty duchownych, a jego rodzina jest powazana w wiosce. Mowil ze nie je miesa, tylko warzywa, ktore przynosza im inni mieszkancy wioski. Nie znaczy to ze byl biedny, a wrecz przeciwnie, powodzilo mu sie chyba calkiem dobrze.
Przejazdzka z naszym kumplem
Powiedzial rowniez ze mieszka w starej wiosce. Mieszkaja tam ludzie, ktorzy sa tu od zawsze, a sama wioska jest starsza niz tutejsze swiatynie (datowane na ok 1000 r. n.e.) i to ludzie z wioski je zbudowali. Wszyscy ktorzy mieszkaja poza stara wioska to turysci lub hindusi, ktorzy przyjechali tu zarabiac pieniadze na turystach. Pojechalismy z nowym kumplem do starej wioski. Pokazal nam duzo i duzo opowiedzial. Byla to wioska przez duze W. Niska zabudowa, male pokoje, w srodku zarowno ludzie jak i zwierzeta. Zostalismy oprowadzeni po szkole (tak jak w przewodniku Lonely Planet, ale nie chceli pieniedzy), ktora zrobila na nas niemale wrazenie. Wygladala jak ulepiona z gliny, w srodku 2-3 pomieszczenia, dzieci siedzialy na podlodze i uczyly sie jakiejs prostej matematyki. Powiedzial, ze szkole wspiera jakis gosciu z Ameryki (to dobrze, bo szkola potrzebowala wsparcia). Gdy chodzilismy po uliczkach starej wioski namierzyly nas male dzieci. Chcialy zeby dac im ciastka, pieniadze lub dlugopisy (chyba maja tu z tym problemy). To straszne, ale kilkuletnie dzieci zagaduja nas mowiac "hello rupee", czyli cos w stylu "czesc daj rupie". Eskortowani przez grupke dzieci docieramy do zostawionych wczesniej rowerow. Karla siega po kluczyk (do zapiecia roweru) do plecaka, na co dzieci malo sie nie pozabijaly o siebie, myslac ze Karla im cos da.
Stara wioska w Kajuharo
Karla i dzieci
Nasz kumpel ma na imie Radz.Fajny i mily. Prowadzi nas z powrotem do "centrum", oddajemy rowery i idziemy z nim do restauracji. Siedzimy na dachu restauracji, jedzac i popijajac chlodne napoje dyskutowalismy o tym i o tamtym. Kumpel nas opuszcza, a spedzil z nami naprawde duzo czasu. Dowiedzielismy sie ze pracuje jako tourist assistance, wiec w sumie nie dziwimy mu sie ze ma dosc turystow i chce w koncu odpoczac.
Wyszlismy z restauracji i nie przeszlismy nawet 30m, a zagadala nas jakas trojka mlodych. Myslelismy, ze chca nas zaprowadzic do sklepu, podobno chcieli ale ze milo im sie z nami gadalo, stwierdzili ze lepiej pogadac. Nam tez gadalo sie calkiem milo wiec poszlismy z nimi na pobliski murek na indyjska herbate. Oni stawiali! Bylo juz ciemno, a my gadalismy z nimi o wszystkim przy herbatce. Dwoch innych, ktorzy dolaczyli pozniej, chcialo zaprosic nas na hasz lub maryche, mowili ze tu maja najlepsza. Chcieli rowniez pokazac jak wielkie tu maja krzaki. Nie skorzystalismy. Najsmieszniejsze bylo to, ze nawet sie nie zorientowalismy jak wszyscy znikneli. Stwierdzilismy, ze chyba nie odpowiadalo im nasze towarzystwo i skierowalismy sie do domu. Hindusi nas dogonili i wytlumaczyli, ze znikneli bo pojawila sie policja. Gdyby policja zobaczyla ze gadaja z nami mogli by miec problemy, poniewaz tutaj malo kto gada z turystami dla gadania lecz dla ubicia interesu lub zaprowadzenia gdzies. Pozegnalismy sie i skierowalismy sie do domciu. Popisalismy troche dziennika i wybilismy stado komarow. Duszac sie dymem odstraszacza komarow poszlismy slodko spac.