baner
Dzienniki / Tajlandia 2010 / Dzien 25

11.03.2010 - Koh Phangan

Wczoraj z wieczora postanowilem pojechac na plaze Haad Rin i sprawdzic czy rzeczywiscie takie tam szalone imprezy. Moja jedyna przeszkoda byl co chwile padajacy deszcz i blyski na horyzoncie. Ostatecznie postanowilem wyruszyc i suchy dojechalem na druga strone wyspy. Impreza nie byla niesamowita, ale moze dlatego ze tylko ja nie bylem pijany. Na pewno impreza dawala namiastke fullmoon party. Przy barach porozstawiane byly sciany glosnikow, byly zabawy ze skakaniem przez plonaca line i inne zabawy z ogniem. No i byli sprzedawcy slynnych "bucket'ow" czyli drinkow w wiaderku, ktorzy siedzieli w malych budkach ze smiesznymi napisami :) i zachecali uboga dzis klientele jak tylko mogli. Walnelem na miejscu jedno male piwko, posiedzialem troche na plazy i posluchalem soczystego transu. Jakos nie czulem imprezowego klimatu, wiec dosiadlem skuter i jazda przez puste ulice wyspy na kwatere pobujac sie z piwkiem w hamaku :).

zabawa tylko dla nietrzezwych

. .

fucking cheap bucket :)

.

Dzisiejszy dzien z zalozenia mial byc leniwy. Obudzilem sie pozno i o 11 wycheckoutowalem sie z chaty. W planach mialo byc opalanie, ale dzisiaj dzien pochmurny i nie bylo mi dane uswiadczyc promieni slonecznych. Posiedzialem troche na plazy gapiac sie w uderzajace o brzeg fale i pobawilem sie piaskiem, no ale ile tak mozna.

takie dzis byly widoki

.

a takie byly jeszcze wczoraj

. . . .

Zjadlem warzywa z owocami morza, wzialem prysznic i pojechalem do Thong Sala. Oddalem tu skuter i ruszylem na spacer po miescie. Nie wiedziec czemu jakos krecilem sie w okolo targu i podjadalem to tu to tam :). Moim faworytem sa krewetki smazone z jakas roslinnoscia + slodki sos chilli, niebo w gebie. Snulem sie tak jeszcze troche po okolicy, aby w koncu zasiasc na wygodnej kanapie biura turystycznego w ktorym kupilem bilet.

moja ulubiona potrawa (20 thb)

.

niektorzy to maja dobrze

. .

chinski gong

. .

Na autobus poszedlem godzine wczesniej. Mial on stawic sie na przystani lekko po 16, a prom mial odplynac o 17. Do godziny 17 pojawil sie jedynie deszcz, a autobusu ani widu ani slychu. Nie bylo innego wyjscia niz wsiasc na prom. Na promie bujalo naprawde konkretnie przez 2,5h. Niektorym zalaczyla sie choroba morska, choc ja nie wiedziec czemu do nich nie nalezalem. Podczas jednej z wycieczek po promie, znalazlem pozadany przezemnie niebieski autobus (kiedy on sie tam znalazl nie mam pojecia). Gdy tylko prom dobil do portu w Don Sak, ustawilem sie jako pierwszy do wyjscia i juz na ladzie czekalem na autobus. Okazalo sie ze nikt nie zdazyl sie zaladowac na Koh Phangan i wszyscy do pojazdu wsiadali dopiero w Don Sak. W autobku jak zawsze klima na maxa, ale na szczescie znow byly koce, wiec dalo sie przezyc. Na jedynym na trasie postoju udalo mi sie zalapac na kiepski posilek, wliczony w bilet. Mialem wrazenie ze tylko ja tak zrobilem, bo przeszedlem na drugi koniec postoju i przy stolikach siedzialem sam. Moja podroz trwa juz jakis czas, wiec spanie w autobusie idzie mi naprawde niezle. Obudzilem sie 5 min przed poludniowym dworcem w Bangkoku. Tu nie myslac dlugo wsiadlem w taryfe i po 20 minutach bylem na Khao San (120thb). Nie mialem zamiaru wydziwiac i poszukiwac najlepszego guesthousu. Poszedlem do brudnego, taniego i sprawdzonego Sweety guesthouse, gdzie za 120 thb dostalem mini pokoj bez okna. Na trzy godziny poszedlem spac.

w porcie

. .

z perspektywy bujanego

.
statystyka