No i jestem znow w Bangkoku. Najwazniejsze miejsca obejrzalem juz wczesniej, wiec dzis postanowilem przespacerowac sie na spokojnie po miescie. Chcialem w ciagu tych ostatnich dni w Tajlandii mozliwie jak najbardziej poczuc miejscowy klimat. Dzis juz od 8 rano chodzilem po miescie z aparatem. Obserwowalem jak na ulicy z kazda minuta jest coraz wiecej ludzi, a zaspani wlasciciele otwieraja swoje sklepy. Co chwila zagaduje mnie rikszarz, taksowkarz lub inny naciagacz i namawia mnie na "looking around". Na poczatku mojej podrozy nie mialem takiej pewnosci siebie w rozmowach z miejscowymi naciagaczami, bylem blady, nie wiedzialem co gdzie i jak. Teraz duzo sie zmienilo :), moja skora nabrala koloru, twarz pokryl zarost i przyzwyczailem sie do gadania z miejscowymi, a w Bangkoku czuje sie prawie jak w domu. Mozna powiedziec ze moje rozmowy z taksowkarzami szybko zamieniaja sie w wesole rozmowy pelne usmiechow i zartow. Tak wiec chodze tak sobie ulica i "przybijam piatki" z niektorymi miejscowymi. Co chwile kupuje sobie to sok pomaranczowy, to jakis owoc, czy przyrzadzona wprost na ulicy potrawe. Trafil sie tez jeden sikh, ktory stwierdzil ze mam bardzo interesujace czolo (nie on pierwszy :) i pragnie opowiedziec mi o mojej przyszlosci. Juz ja znam takich hochsztaplerow, co to przepowiadaja przyszlosc i zbieraja na biedne dzieci (patrz podroz Indie). Nawet sztuczka ze zgadnieciem mego ulubionego koloru i numeru mnie nie przekonala i niedalem sie kanciarzowi :). Spacery po okolicy Khao San zajely mi czas do 11, kiedy to zjawilem sie w sklepie V.Armani na pierwsze przymiarki do zamowionego miesiac temu garniaka. "Designerzy" pomierzyli, popatrzyli i umowilismy sie na jutro na odbior gotowca.
sniadanie
tajowie lubia loterie
Ze wzgledu na nadmiar czasu postanowilem przespacerowac sie do Wat Arun, ktora na zdjeciach wydawala sie bardzo ciekawa. W tym celu udalem sie nad rzeke na przystanek Phra Atit (najblizszy od Khao San) i promem poplynelem na przystanek Wang Lang po drugiej stronie rzeki Menam. Na tym przystanku z lodki prawie od razu wchodzi sie na bazaar. Troche na czuja ruszylem waskimi bazarowymi uliczkami w kierunku Wat Arun. Po drodze wstapilem na chwile do Wat Rakchang, aby odpoczac od bardzo mocnego slonca. Tu kupilem sobie kawalki duriana (owoc.), ktorym zajadalem sie idac Arun Amarin Road. Po chwili dotarlem do mego celu. Wat Arun jest naprawde ladna, warta zobaczenia swiatynia (50thb). Swiatynia ta jest dosc wysoka, misternie wykonczona stupa, na ktora mozna wejsc po stromych schodach. Z gory rozposciera sie przyjemny widok na rzeke i okoliczne zabudowania. Ze wzgledu na wysokosc swiatyni i bliskosc innych zabytkow ciezko zrobic tu dobre zdjecie.
Chlebowiec, w Azji nazywany Jack Fruitem (wiecej na owocowka)
Wat Rakchang
Wat Arun
widok z Wat Arun na Menam
Droga powrotna okazala sie prawdziwa katorga. Najpierw trzeba bylo dojsc do mostu Prajadhipok i juz na tym pierwszym etapie mocno swiecace slonce robilo wszystko aby szlo mi sie jak najciezej. Gdy przeszedlem na druga strone rzeki popelnilem blad i chcac dojsc do najblizszej przystani skierowalem sie w niewlasciwym kierunku. Szedlem przez portowe zaplecze Chinatown, w ktorym niejeden amator fotografii poczulby sie jak w raju. Roznorodnosc kolorow i zapachow polaczona z typowym azjatyckim zamieszaniem i balaganem wywolywala usmiech na mej twarzy. Ledwo co ale dotarlem na przystan, aby dowiedziec sie ze lodka sie tu nie zatrzymuje i musze wracac. Czulem sie juz konkretnie zmeczony, wiec dalsza droga do przyjemnych nie nalezala. Jakby tego wszystkiego bylo malo pogubilem sie nieco w malych uliczkach chinatown. Ostatecznie dotarlem na jakas przystan (inna niz ta na ktora chcialem trafic) i po chwili bujalem sie na lodzi Chaopraya. Wysiadlem na Maharat Pier i majac w pamieci padthai, ktore jadlem w tej okolicy na poczatku mego pobytu, poszedlem na pobliski bazaar. Przy jednym z plastikowych stolikow moglem zregenerowac sily i odpoczac od meczacych promieni slonecznych. Najedzony poszedlem w kierunku kwatery. Szedlem powloczac nogami i staralem sie isc jak najbardziej w cieniu. Czulem ze jeszcze troche i dostane udaru slonecznego. Zrobilem kilka przystankow, ochlodzilem cialo w klimatyzowanym 7eleven i udalo sie jakos dojsc. Nadmiar slonca w dniu dzisiejszym sprawil ze czulem sie naprawde zle. Polozylem sie na lozku pod wiatrakiem i przez 1,5h staralem sie dojsc do siebie. Mialem dreszcze i bylo mi niedobrze.
podmostowy gym
Menam
w porcie Chinatown
tu sie gdzies zgubilem
Menam po raz drugi
Z lozka podnioslem sie o 17, a to tylko dlatego ze w planie mialem wieczor z muaythai na Lumpini Stadium. Obejrzenie walki w tym najwazniejszym w Tajlandii miejscu bylo moim marzeniem juz od kilku lat, wiec nie moglem sobie odpuscic. Na szczescie slonce bylo juz slabsze, a pod stadion pojechalem klimatyzowana taksowka (75thb). Na miejscu drzwi od taksowki otworzyla mi pewna pani sprzedajaca turystom bilety. Z tego co jest napisane na kasie biletowej ceny to 2000 za miejsca przy ringu, 1500 za druga klase i 1000 za trzecia. Na szczescie z pania od biletow mozna sie bylo targowac i ostatecznie za 1700 thb zakupilem bilet przy ringu. Nie jest to mala suma, ale raz sie zyje a marzenia trzeba realizowac :). Przed wejsciem na stadion zawitalem do sklepu TWINS, gdzie mozna zaopatrzyc sie w akcesoria do tajskiego boksu. Jak zapewne wiekszosc turystow zakupilem sobie tutaj spodenki do muaythai (600thb), choc chyba jako jedyny je przymierzylem :). Zaraz po wyjsciu ze sklepu zlapala mnie pani ktora sprzedala mi bilet i kazala wchodzic na stadion. Przy wejsciu sa bramki wykrywajace metal i panowie ktorzy sprawdzaja plecaki. Nie mozna wnosic zadnych plynow, wiec zapomnijcie o kupowaniu czegokolwiek przed wejsciem. Jezeli chodzi o same walki to ja bawilem sie swietnie. Miejscowke mialem calkiem niezla, bo siedzialem jakies 2 metry od ringu i mialem dobry widok na jeden z naroznikow. Najpierw dwie walki bokserskie, potem tajski boks. Pierwsi na ring wychodzili mlodsi, ktorzy walcza rownie brutalnie i zaciekle jak starsi. Potem byly 3 walki doroslych, w tym walka wieczoru, a na koniec znowu dwie walki malolatow. Kazda walka zaczynala sie tancem (wai kru), ktoremu towarzyszyla spokojna przygrywka ze strony muzykow. Potem trener zdejmuje zawodnikowi sznurek z glowy i blogoslawi go przed walka (jeden naplul podopiecznemu na czolo). Pierwsza runda jest zawsze spokojna, cos jakby przedluzenie rozgrzewki. Druga jest juz bardziej na serio, a w trzeciej od samego poczatku zawodnicy rzucaja sie na siebie z lokciami i kolanami.
Wai Kru
w narozniku
i lokciem go od dolu
jak z nim nie wygrasz, to inaczej z toba pogadam
Jezeli chodzi o podzial stadionu, to przy ringu siedza sami turysci, a w drugiej klasie jest niewiele osob. W trzeciej najtanszej klasie miejsca sa stojace, jest tam calkiem spory i rozemocjonowany tlum, ludzie krzycza i robia zaklady. Stadion jest niewielki i ma dosc prosta budowe. Zawodnicy przygotowywuja sie zaraz obok kibli i kazdy widz moze sie dokladnie przyjrzec przygotowywaniom. Walka wieczoru byla krotka, broniacy tytulu prezentowal wysokie umiejetnosci i w drugiej rundzie znokautowal przeciwnika, ktorego wyniesiono na noszach. Bawilem sie niezle, no i zrealizowalem swoje marzenie :).
jazda na calego
on jeszcze nie wie ze przegral
Po wyjsciu ze stadionu poszedlem na pobliski Suan Lum, czyli nocny bazaar. Zjadlem tu kebaba, popatrzylem na codzienny koncert, a potem pochodzilem sobie po stoiskach wypatrujac co by tutaj. Niestety mialem tylko kilka bahtow, wiec zakupy dzis musialem sobie odpuscic. Wrocilem na Khao San. Pochodzilem troche po okolicy, zawitalem do kafejki internetowej i najadlem sie robali. Robaki zjadlem dla samego faktu, bo mowiac szczerze smakowaly tak jak wygladaly i nie dolaczyly do grona mych ulubionych potraw. Na sam koniec zaliczylem dlugasna rozmowe z Karla na gg i po 2 poszedlem spac.
robactwo na kolacje