baner

17.02.2010 - Bangkok

Pisanie dziennika po nocach nie wychodzi mi na dobre, ledwo co zwloklem sie o 10 z lozka. Zadanie na dzis: wydostac sie z Bangkoku. Skorzystalem z uslug tej samej agencji turystycznej co Lukasz i Monika, ktorzy ruszyli dzis o 7 rano do Siem Rap w Kambodzy (zostalem sam :( ). Uleglem namowom Olafa i Kasi i postanowilem isc na calosc i ruszyc od razu na maxa na polnoc, czyli do Chiang Mai. Koszt biletu na VIP Bus to 300 thb. Zdecydowalem sie na agencje turystyczna, bo u przewoznika bylo by niewiele taniej, a tak przynajmniej zalatwilem wszystko kilka metrow od kwatery. Poniewaz autobus odjezdza o 18:30 to mam jeszcze troche czasu, akurat na spokojny spacer po Bangkoku. Przed spacerem musialem wyniesc sie z guesthous'u, bo checkout jest o 12. Na kwaterze spotkalem Olafa i Kasie. Nie wiem jak to sie stalo, ale rozpoczelismy rozmowe o zakupach i po okolo 20 minutach bylem juz miezony przez krawca :). Otoz moi drodzy przed odlotem do kraju odbiore sobie u niego garnitur z fajnego materialu wprost z kaszmiru, szyty na miare. Oczywiscie moi drodzy znajomi, nie omieszkali mi doradzic i pomoc w targowaniu. Gdy bylem juz zmierzony, a cena byla ustalona, pozegnalem Olafa i Kasie poniewaz ci biedacy wracaja jutro do Polski (po roku w podrozy).

ach ci wschodni elektrycy

.

kanal

.

bozek

.

Trzasnelem sok wycisniety z pomaranczy w pobliskim bazarze i skierowalem swe kroki ulica Rajdamnoen w kierunku Wat Saket. Tuz przed Wat Saket odbilem w prawo w Mahanchai Road. Obejrzalem sobie tutaj dwie swiatynie, w ktorych oprocz mnie nie bylo nikogo. Szedlem spokojnie, delektowalem sie ladna pogoda i pstrykalem zdjecia. Pogoda jest taka ze juz mnie piecze kark i rece, a kinol mam podobno caly czerwony od slonca.

silownia na swiezym powietrzu

.

swiatyn ciag dalszy

. .

Po jakims czasie odbilem w lewo w Charoen Krung Road i przechodzac przez Chinatown zblizalem sie do Hue Lumpang. Na chinatown oczywiscie tlumy ludzi i stoiska ze wszystkim co tylko mozna sobie wyobrazic, od jedzenia i amuletow, po agregaty pradotworcze i posagi buddy. Do tego jest ciasno, na ulicy mega korek i pachnie orientalnym jedzeniem i kadzidlami :). Szedlem powoli i chlonelem klimat miejsca. Tej okolicy powinno poswiecic sie wiecej czasu, bo naprawde jest co ogladac.

China Town

. . . . .

Na calym chinatown nie spotkalem ani jednego turysty, spotkalem natomiast Jenne, tajke. Musialem wygladac na zagubionego, bo Jenna zagadala mnie gdy probowalem odczytac swoje polozenie z mapy. Pytala sie czy moze jakos pomoc i postanowila zaprowadzic mnie do Wat Trimit, do ktorej szla sie pomodlic. Na poczatku troche mnie zdziwila jej uprzejmosc i dopatrywalem sie jakiegos podstepku, ale dziewczyna okazala sie bardzo mila. Chciala sobie po prostu pogadac z jakims foreigners'em. Szlismy przez chinatown rozmawiajac, zaraz obok Chinatown Gate skrecilismy w lewo i znalezlismy sie pod Wat Trimit, czyli pod calkiem duza, nowo wybudowana swiatynia ze zlotym dachem. Pozegnalem sie z Jenna i podziekowalem za pomoc. Wymienilismy sie emailami, ona dala mi swoj numer telefonu, tak na wypadek gdybym cos chcial :). Swiatynia jest z zewnatrz naprawde spoko, choc slonce znow uniemozliwialo mi zrobienie dobrej foty. W srodku nie jest juz tak okazala. Bilet wstepu kosztuje 140 thb, w cenie mamy wystawe i ogladanie zlotego posagu buddy. Wystawa opowiada o chinatown i chinczykach w Bangkoku, jest nowoczesna i multimedialna. Jakos nie mialem ochote na muzealne atrakcje wiec obszedlem ja w 5 min. Zlotych posagow buddy widzialem w ciagu ostatnich dni conajmniej kilka, wiec nie powalilo mnie na kolana. Ja tam wole zwiedzac Tajlandie od kuchni, a tak sie zlozylo ze tuz za rogiem byla fajna knajpka, a w srodku duzo tajow (tzn ze musi byc dobre jadlo). Wchlonelem tasiemkowy makaron zapiekany z jajkiem, kurczakiem i tysiacem przypraw (pychota) i ruszylem w dalsza trase. Moim celem poczatkowo byla swiatynia na Hue Lumpang, ktora widzialem wczoraj przez okno taryfy, gdy wracalismy z czerwonej dzielnicy. Gdy juz znalazlem sie na Hue Lumpang nie moglem sie polapac, gdzie szukac tej swiatyni, a poniewaz czasu do odjazdu mego autobusu zostalo niewiele postanowilem wrocic. Aby powrot byl szybki i ciekawy, udalem sie w kierunku rzeki aby tam wsiasc w prom. Po drodze nad rzeke zaliczylem jeszcze jedna swiatynie (nie wiem ile ich jest w Bangkoku, ale chyba tysiace). Potem zgubilem sie na chwile w jakis waskich uliczkach, aby odnalezc sie tuz przy przystanku dla promow. Bilet na prom to jedyne 13 thb, a radochy mialem z tego wszystkiego naprawde sporo.

China Town Gate

.

Wat Trimit - w rzeczywistosci wyglada bardziej okazale

.

obiad

.

graffiti

.

kolejna swiatynia

.

Na rzece kursuja trzy linnie, w okolice Khao San mozna sie dostac ta o kolorze pomaranczowym. Z perspektywy rzeki Menam miasto wyglada fajnie, a do tego jest bardziej orzezwiajace powietrze niz chocby w chinatown. Zaskoczyla mnie wielkosc fal, ktore na tej rzece sa naprawde sporawe i lodkami dosyc mocno buja. Bangkok nazywany jest Wenecja Wschodu, ze wzgledu na duza ilosc kanalow ktore przecinaja miasto. Niestety wraz z rozwojem miasta wiekszosc kanalow zostala przykryta nowymi budynkami. A teraz ciekawostka: oficjalna nazwa Bangkoku to Krungthep mahanakhon ("wielkie miasto aniolow") i jest to skrot, bo pelna nazwa brzmi Krungthep- mahanakhorn- bowornrattanakosin- mahintarayutthaya- mahadilokpop- noppharatchathani- burirom- udomratchaniwet- mahasthan!

na rzece

. .

Na Khao San przybylem chwile po 17, czyli akurat aby wziasc plecak z kwatery i wstapic do jednego z barow na pyszniutka zupe z krewetkami. Do tajlandii warto przyjechac chocby po to aby zaspokoic zadne wrazen kubki smakowe, jedzenie jest tu pierwsza klasa. O 18 zgodnie z wczesniejszymi wskazowkami pojawilem sie przed biurem w ktorym kupilem bilet. Pod biurem stala juz wesola gromadka turystow o wszystkim mozliwych kolorach skory. Za chwile pojawila sie kolejna gromadka prowadzona przez pania w czerwonym kubraczku, ktora ogarniala temat. Zostalem oznaczony pomaranczowa naklejka i cala kolorowa grupa szla po chwili przez waskie przejscia niedaleko Khao San. Zanim doszlismy do autobusu spotkalismy jeszcze dwie takie grupki jak nasza. Musze przyznac ze zaplecze turystyczne i ogarniecie jest tu na calkiem wysokim poziomie. Do tej pory nie mam z niczym problemow, wszystko idzie gladko i oby tak dalej. Polecam ten kraj wszystkim na pierwsza podroz, jest tu bezpiecznie, latwo, smacznie, tanio i jest masa miejsc do obejrzenia. Dodatkowo jest w tym kraju cos w rodzaju pozytywnej wibracji, Tajowie obdarzaja mnie usmiechem na kazdym kroku. Za zakupiona wode sprzedawca dziekuje klaniajac sie w pol i usmiechajac szeroko. Czuje sie tutaj naprawde dobrze.

Sam autobus, w ktorym zreszta pisze wlasnie dziennik przemierzajac tajlandzka ziemie, jest bardzo stylowy. Chcialo by sie powiedziec ze w japonskim stylu, choc w sumie to ja sie nie znam na stylach. Jest dwupietrowy, klimatyzowany na maxa, pomalowany w wyraziste kolory i o dosyc nowoczesnym design'ie zarowno na zewnatrz jak i w srodku. Na pokladzie sami turysci: Francuzi, Kanadyjczycy, Japonczycy, Koreanczycy, Niemcy, Angole i Ja (jakby ktos nie wiedzial reprezentuje polskie barwy :). Wszyscy poszli w kimono, wiec sprobuje i ja. Pozdro.

statystyka