Pisanie dziennika po nocach nie wychodzi mi na dobre, ledwo co zwloklem sie o 10 z lozka. Zadanie na dzis: wydostac sie z Bangkoku. Skorzystalem z uslug tej samej agencji turystycznej co Lukasz i Monika, ktorzy ruszyli dzis o 7 rano do Siem Rap w Kambodzy (zostalem sam :( ). Uleglem namowom Olafa i Kasi i postanowilem isc na calosc i ruszyc od razu na maxa na polnoc, czyli do Chiang Mai. Koszt biletu na VIP Bus to 300 thb. Zdecydowalem sie na agencje turystyczna, bo u przewoznika bylo by niewiele taniej, a tak przynajmniej zalatwilem wszystko kilka metrow od kwatery. Poniewaz autobus odjezdza o 18:30 to mam jeszcze troche czasu, akurat na spokojny spacer po Bangkoku. Przed spacerem musialem wyniesc sie z guesthous'u, bo checkout jest o 12. Na kwaterze spotkalem Olafa i Kasie. Nie wiem jak to sie stalo, ale rozpoczelismy rozmowe o zakupach i po okolo 20 minutach bylem juz miezony przez krawca :). Otoz moi drodzy przed odlotem do kraju odbiore sobie u niego garnitur z fajnego materialu wprost z kaszmiru, szyty na miare. Oczywiscie moi drodzy znajomi, nie omieszkali mi doradzic i pomoc w targowaniu. Gdy bylem juz zmierzony, a cena byla ustalona, pozegnalem Olafa i Kasie poniewaz ci biedacy wracaja jutro do Polski (po roku w podrozy).
ach ci wschodni elektrycy
kanal
bozek
Trzasnelem sok wycisniety z pomaranczy w pobliskim bazarze i skierowalem swe kroki ulica Rajdamnoen w kierunku Wat Saket. Tuz przed Wat Saket odbilem w prawo w Mahanchai Road. Obejrzalem sobie tutaj dwie swiatynie, w ktorych oprocz mnie nie bylo nikogo. Szedlem spokojnie, delektowalem sie ladna pogoda i pstrykalem zdjecia. Pogoda jest taka ze juz mnie piecze kark i rece, a kinol mam podobno caly czerwony od slonca.
silownia na swiezym powietrzu
swiatyn ciag dalszy
Po jakims czasie odbilem w lewo w Charoen Krung Road i przechodzac przez Chinatown zblizalem sie do Hue Lumpang. Na chinatown oczywiscie tlumy ludzi i stoiska ze wszystkim co tylko mozna sobie wyobrazic, od jedzenia i amuletow, po agregaty pradotworcze i posagi buddy. Do tego jest ciasno, na ulicy mega korek i pachnie orientalnym jedzeniem i kadzidlami :). Szedlem powoli i chlonelem klimat miejsca. Tej okolicy powinno poswiecic sie wiecej czasu, bo naprawde jest co ogladac.
China Town
Na calym chinatown nie spotkalem ani jednego turysty, spotkalem natomiast Jenne, tajke. Musialem wygladac na zagubionego, bo Jenna zagadala mnie gdy probowalem odczytac swoje polozenie z mapy. Pytala sie czy moze jakos pomoc i postanowila zaprowadzic mnie do Wat Trimit, do ktorej szla sie pomodlic. Na poczatku troche mnie zdziwila jej uprzejmosc i dopatrywalem sie jakiegos podstepku, ale dziewczyna okazala sie bardzo mila. Chciala sobie po prostu pogadac z jakims foreigners'em. Szlismy przez chinatown rozmawiajac, zaraz obok Chinatown Gate skrecilismy w lewo i znalezlismy sie pod Wat Trimit, czyli pod calkiem duza, nowo wybudowana swiatynia ze zlotym dachem. Pozegnalem sie z Jenna i podziekowalem za pomoc. Wymienilismy sie emailami, ona dala mi swoj numer telefonu, tak na wypadek gdybym cos chcial :). Swiatynia jest z zewnatrz naprawde spoko, choc slonce znow uniemozliwialo mi zrobienie dobrej foty. W srodku nie jest juz tak okazala. Bilet wstepu kosztuje 140 thb, w cenie mamy wystawe i ogladanie zlotego posagu buddy. Wystawa opowiada o chinatown i chinczykach w Bangkoku, jest nowoczesna i multimedialna. Jakos nie mialem ochote na muzealne atrakcje wiec obszedlem ja w 5 min. Zlotych posagow buddy widzialem w ciagu ostatnich dni conajmniej kilka, wiec nie powalilo mnie na kolana. Ja tam wole zwiedzac Tajlandie od kuchni, a tak sie zlozylo ze tuz za rogiem byla fajna knajpka, a w srodku duzo tajow (tzn ze musi byc dobre jadlo). Wchlonelem tasiemkowy makaron zapiekany z jajkiem, kurczakiem i tysiacem przypraw (pychota) i ruszylem w dalsza trase. Moim celem poczatkowo byla swiatynia na Hue Lumpang, ktora widzialem wczoraj przez okno taryfy, gdy wracalismy z czerwonej dzielnicy. Gdy juz znalazlem sie na Hue Lumpang nie moglem sie polapac, gdzie szukac tej swiatyni, a poniewaz czasu do odjazdu mego autobusu zostalo niewiele postanowilem wrocic. Aby powrot byl szybki i ciekawy, udalem sie w kierunku rzeki aby tam wsiasc w prom. Po drodze nad rzeke zaliczylem jeszcze jedna swiatynie (nie wiem ile ich jest w Bangkoku, ale chyba tysiace). Potem zgubilem sie na chwile w jakis waskich uliczkach, aby odnalezc sie tuz przy przystanku dla promow. Bilet na prom to jedyne 13 thb, a radochy mialem z tego wszystkiego naprawde sporo.
China Town Gate
Wat Trimit - w rzeczywistosci wyglada bardziej okazale
obiad
graffiti
kolejna swiatynia
Na rzece kursuja trzy linnie, w okolice Khao San mozna sie dostac ta o kolorze pomaranczowym. Z perspektywy rzeki Menam miasto wyglada fajnie, a do tego jest bardziej orzezwiajace powietrze niz chocby w chinatown. Zaskoczyla mnie wielkosc fal, ktore na tej rzece sa naprawde sporawe i lodkami dosyc mocno buja. Bangkok nazywany jest Wenecja Wschodu, ze wzgledu na duza ilosc kanalow ktore przecinaja miasto. Niestety wraz z rozwojem miasta wiekszosc kanalow zostala przykryta nowymi budynkami. A teraz ciekawostka: oficjalna nazwa Bangkoku to Krungthep mahanakhon ("wielkie miasto aniolow") i jest to skrot, bo pelna nazwa brzmi Krungthep- mahanakhorn- bowornrattanakosin- mahintarayutthaya- mahadilokpop- noppharatchathani- burirom- udomratchaniwet- mahasthan!
na rzece
Na Khao San przybylem chwile po 17, czyli akurat aby wziasc plecak z kwatery i wstapic do jednego z barow na pyszniutka zupe z krewetkami. Do tajlandii warto przyjechac chocby po to aby zaspokoic zadne wrazen kubki smakowe, jedzenie jest tu pierwsza klasa. O 18 zgodnie z wczesniejszymi wskazowkami pojawilem sie przed biurem w ktorym kupilem bilet. Pod biurem stala juz wesola gromadka turystow o wszystkim mozliwych kolorach skory. Za chwile pojawila sie kolejna gromadka prowadzona przez pania w czerwonym kubraczku, ktora ogarniala temat. Zostalem oznaczony pomaranczowa naklejka i cala kolorowa grupa szla po chwili przez waskie przejscia niedaleko Khao San. Zanim doszlismy do autobusu spotkalismy jeszcze dwie takie grupki jak nasza. Musze przyznac ze zaplecze turystyczne i ogarniecie jest tu na calkiem wysokim poziomie. Do tej pory nie mam z niczym problemow, wszystko idzie gladko i oby tak dalej. Polecam ten kraj wszystkim na pierwsza podroz, jest tu bezpiecznie, latwo, smacznie, tanio i jest masa miejsc do obejrzenia. Dodatkowo jest w tym kraju cos w rodzaju pozytywnej wibracji, Tajowie obdarzaja mnie usmiechem na kazdym kroku. Za zakupiona wode sprzedawca dziekuje klaniajac sie w pol i usmiechajac szeroko. Czuje sie tutaj naprawde dobrze.
Sam autobus, w ktorym zreszta pisze wlasnie dziennik przemierzajac tajlandzka ziemie, jest bardzo stylowy. Chcialo by sie powiedziec ze w japonskim stylu, choc w sumie to ja sie nie znam na stylach. Jest dwupietrowy, klimatyzowany na maxa, pomalowany w wyraziste kolory i o dosyc nowoczesnym design'ie zarowno na zewnatrz jak i w srodku. Na pokladzie sami turysci: Francuzi, Kanadyjczycy, Japonczycy, Koreanczycy, Niemcy, Angole i Ja (jakby ktos nie wiedzial reprezentuje polskie barwy :). Wszyscy poszli w kimono, wiec sprobuje i ja. Pozdro.