Dzizus, co tam sie wczoraj dzialo na miescie. Okazalo sie ze oprocz wyznaczonego pod targ miejsca, zamknieta jest jeszcze jedna z niemalych ulic. Nie udalo mi sie obejsc wszystkiego. Gdyby bylo blizej mego powrotu na pewno zaopatrzyl bym sie wczoraj w kilka zbednych rzeczy :).
Jezeli chodzi o dzisiejszy dzien, to z lozka podnioslem sie nad wyraz sprawnie. Punkt 7:30 czekalem juz gotowy na dole mojej kwatery. W oczekiwaniu na transport zgadalem sie z jakims kanadyjczykiem, ktory wybieral sie na ta sama wycieczke co ja . Z tego co opowiadal juz w Bangkoku jakis gosciu z biura turystycznego zaplanowal mu cala wizyte w Chiang Mai. Kanadyjczyk zaliczyl 5 wycieczek: trekking po jungli, jazde na sloniu, zloty trojkat, ta dzisiejsza i jeszcze jakies siwiatynie. Z tego co wspominal to kazda wyglada tak samo, czyli zawsze jest wizyta w jakiejs wiosce, w ktorej nastepuje atak ze strony miejscowych sprzedawczyn pamiatek. Z jego opinii wynikalo, ze nie warto.
Nasz transport przyjechal o 8:10 i zanim zebralismy innych uczestnikow wycieczki spod ich hoteli, byla juz prawie 9. Na pokladzie holendrzy, irlandczycy, japonczycy, niemcy, dunczyk, szwed, koreanczyk, kanadyjczyk i ja, czyli jednym slowem niezla ekipa, razem 13 osob. W planie wycieczki farma orchidei, dwie wioski, jaskinia Chiang Dao, lunch no i w koncu wioska Karen, czyli panie z dlugimi szyjami.
Na poczatek farma orchidei. Na parkingu pelno takich busow jak nasz (Toyota Commuter), a w srodku pelno bialasow. Wytlumaczono nam jak sie sadzi orchidee i jak sie robi z nich perfumy. Na farmie wiele alejek z roznokolorowymi kwiatami. Na miejscu jest tez butterfly farm, ale teraz jest pora sucha wiec i motyli zaledwie kilka. W sezonie pomieszczenie z setkami fruwajacych motyli musi byc powalajace na kolana. Na calej farmie oprocz kwiatow, ladny tropikalny ogrodek i przyjemny klimacik. Ogolnie rzecz biorac nie warto tu wpadac, no chyba ze ktos jest milosnikiem orchidei.
Farma Orchidei
Musze przyznac ze za oknem busa naprawde azjatyckie widoki, czyli pola ryzowe z palmami w tle, zielone pagorki jakby za lekka mgla, otoczenie piekne i specyficzne.W pierwszej wiosce bylismy po godzinie jazdy, a prowadzila don piaszczysta i mega wyboista droga. W samej wiosce czulem sie dosyc glupio, bo byla dosc zadupiasta, jedna z takich ktore oglada sie w tv. A my wyskakujemy z aparatami i prawie ludziom do domow wchodzimy, celujac wszedzie lufami obiektywow. Sytuacja dosc dla mnie nie komfortowa, no ale przywiozlo nas tu biuro turystyczne, wiec na bank nie jestesmy pierwsi i nie ostatni. Wioska to kilkanascie chat skleconych z bambusa i lezacych wzdluz piaszczystej drogi. Co chwila stoisko z miejscowymi wyrobami i pani w ludowym stroju. Pokazywano nam jak sie robi "dachowki" z palmowych lisci i jak tworza te swoje kolorowe szale. Jak to powiedzial moj kumpel kanadyjczyk "awsome", no i nie powiem po czesci mial racje, bo klimat tu odmienny niz to co znam z Polski.
Wioska numer 1
Kolejna wioska, kolejne chaty, kolejne sprzedawczynie w ludowych strojach (te byly nachalne strasznie), tylko okolica inna. W okolo wioski znajdowaly sie piekne skaliste pagorki, ktore dodawaly wiosce uroku. No i znow chodzimy nachalnie, z tymi aparatami po wiosce, pstrykajac co sie da (jestem tu gorszy niz japonczyki w Polsce) i odganiajac sie od sprzedawczyn. Pokazywano nam jak sie gotuje bananowy wywar, talerz nazbieranych na obiad mrowek i takie tam. Ogolnie zarowno w jednej jak i drugiej wiosce, zycie jest hardcorowe i prymitywne. Warto bylo zobaczyc te miejsca, bo sam jeszcze nie mam odwagi zagladac w takie miejsca... ale juz niebawem. Nie chodzi o to ze boje sie ze cos mi zrobia, poprostu jest mi glupio odwiedzac prosto zyjacych ludzi i robic im 1000 zdjec. Mam nadzieje ze sie nie bawem ogarne i Cejrowski bedzie mogl czuc sie zagrozony :). A co do Cejrowskiego, to pomyslalem ze smiesznie by bylo gdyby on tez odwiedzal te swoje wioski, na takich zoorganizowanych wycieczkach jak moja :). My myslimy ze on sie musi przez dzungle przedrzec do tych plemion, a on siup w klimatyzowany busik, z przewodnikiem i starszymi niemcami. Do myslenia daje tez to ze wszedzie pelno wysuszonej piaszczystej ziemi i az strach pomyslec co sie dzieje, gdy przychodzi monsun i zalewa to wszystko hektolitrami wody. Wtedy musi sie tu robic takie blocko, ze miejscowi brodza po kolana.
Wioska numer dwa
Kolejnym punktem wycieczki jest lunch, a dokladnie prosty tajski posilek przy wspolnym stole. Podstawa posilku jest ryz, duzo ryzu, no ale rozumiem ze biuro turystyczne chce jak najwiecej zarobic. Ogolnie rzecz biorac jedzenie bylo smaczne i wszyscy najedli sie do syta. Oprocz japonczykow i koreanczyka wszyscy mowia dobrze po angielsku, wiec dyskusja byla bardzo ksztalcaca. Zaraz obok miejsca lunchu znajduje sie jaskinia Chiang Dao. Z tego co tlumaczyla przewodniczka, sa to doskonale tereny do uprawy opium i marychy, wiec od lat toczyly sie o to miejsce boje. Bardzo stare swiatynie znajdujace sie przed wejsciem i w srodku byly wykonane przez birmanczykow. Swiatynie naprawde stare, zrobione z kamienia, ogolnie bylo na czym oko zawiesic. Jezeli chodzi o jaskinie, to byla nie za duza ale fajna, choc w zyciu widzialem juz ciekawsze. Jej atutem byly liczne rzezby i oltarze buddyjskie, ktore nadawaly fajny klimat korytarzom. Ku mojemu zdziwieniu pod ziemia wcale nie bylo zimno, a powiedzialbym nawet ze bylo duszno.
birmanskie swiatynie przed wejsciem do jaskini
Chiang Dao Cave
Gdy wszyscy zaladowali sie radosnie do busa, wyruszylismy w kierunku upragnionej przez wszystkich wioski Karen. Caly czas myslalem ze jedziemy do wioski znajdujacej sie kolo Mae Hong Son zaraz przy granicy z Birma i miedzy innymi dlatego kupilem zoorganizowana wycieczke, aby nie musiec tam jechac. Otoz okazalo sie ze wioska znajduje sie zaraz obok Mae Rim (25km od Chiangmai), k/tiger kingdom, czyli dokladnie w miejscu obok ktorego przejezdzalem wczoraj dwa razy. Gdybym tylko wiedzial nie musialbym ruszac na ta cala eskapade. Wioska wyglada jak postawiona tu specjalnie dla turystow i widac ze raczej nikt w niej nie mieszka, a sluzy ona jedynie prezentowaniu kobiet z plemienia. Kazda z nich siedzi w swojej minichatce, w ktorej pozuje do zdjec, sprzedaje szale i jakies badziewie. Znowu czulem sie jak natret z tym aparatem, a te panie czuja sie pewnie jak malpy w klatce. Z drugiej strony za wejscie do wioski pobierana jest oplata, a to plemie to uchodzcy z Birmy gdzie sytuacja polityczno-ekonomiczna jest dla nich niekorzystna. Pewnie nie maja tu az tak zle, mozna wrecz powiedziec ze staly sie pozujacymi do zdjec za pieniadze modelkami :). Liczba turystow sie tu przewijajacych jest dosc spora, wiec mozliwe ze plemie zarabia na swojej innosci dobre pieniadze. Co do ich wygladu to dowiedzialem sie, ze tak naprawde to nie ich szyje sie wydluzaja, co pod ciezarem pierscieni na szyji skraca sie szkielet. Ogolnie napewno nie jest to zdrowe, a pierscienie sa naprawde ciezkie (sprawdzalem).
slawne panie o dlugich szyjach
Po kilkudziesieciu fotach zaladowalismy sie do pojazdu i sru do miasta. Z powrotem pod guesthousem bylem o 17 i wyskoczylem na skuterze do pobliskiej knajpy. Makaron smazony z jajkiem, krewetkami, mloda cebulka i orzeszkami wypiescil me podniebienie i bylem gotowy do uzupelnienia stronki. Wracajac natknelem sie na Thaphae Muay Thai Stadium, a poniewaz nie mialem zadnych planow na wieczor, postanowilem obejrzec sobie walke. Bilety to wydatek 400thb normalny i 600thb vip. Relacje i ewentualne foty znajdziecie w dniu jutrzejszym bo dzis to chyba wystarczy wrazen. Ide na walke, browarek, internet i spac.