baner

23.02.2010 - Chiag Rai

Wieczor spedzony na ogladaniu walk byl znakomitym wyborem, ale zacznijmy od poczatku. Na miejscu stawilem sie 15 minut przed czasem i zajelem stolik z dobrym widokiem na ring, a ze "stadion" duzy nie byl nie bylo z tym problemu (tansze bilety za 400 sa dobrym wyborem). Kupilem piwko i po kilkunastu minutach rozpoczelo sie przedstawienie. W pierwszej walce na ringu staneli dwaj okolo jedenastolatkowie, co wsrod publicznosci wywolalo pomruk niezadowolenia. Wszyscy pomysleli ze bedzie to jakas farsa, a nie prawdziwa walka. Ku zaskoczeniu publicznosci walka byla zacieta i emocjonujaca, a dzieciaki byly calkiem niezle. W kazdej kolejnej walce brali udzial coraz starsi i lepsi zawodnicy, a gwozdziem wieczoru byly dwa pojedynki anglikow z tajami. Przed kazda walka zawodnicy prezentowali specjalny taniec (wai kru), ktory jest forma oddania szacunku trenerowi i zaprezentowania swoich umiejetnosci. Pozniej zawodnicy byli blogoslawieni przez swoich trenerow i calowani w czolo. Walkom towarzyszyla oczywiscie zwariowana tradycyjna muzyka. Lacznie walk bylo 8 i na prawde bylo na co patrzec, w powietrzu fruwaly piesci, nogi, kolana i lokcie, a do tego bylo kilka nokautow. Trzeba przyznac ze Tajowie prezentuja naprawde wysoki poziom, a nie byli to przeciez jacys super zawodnicy. Obydwaj angole polegli w drugiej rundzie, choc szacunek dla nich za odwage :). Kazda kolejna walka byla coraz lepsza, alkochol lal sie strumieniami, a publika szalala. Panowie wpatrzeni w ring, a panie (zarowno przyjezdne jak i tajskie) robily wszystko aby zwrocic na siebie uwage. Walki zaspokoily po czesci moja potrzebe poogladania dobrego muay thai, ale i tak wybiore sie chyba jeszcze na Lumpini Stadium w Bangkoku, gdzie sa najlepsze walki na calej kuli ziemskiej.

taniec przed walka

.

taryfy ulgowej nie bylo

. . .

Po walkach urzadzilem sobie spacer po miescie, odmawiajac po drodze kilku paniom lekkich obyczajow. Wieczor zakonczylem na krotkiej rozmowie telefonicznej z najblizsza mi osoba, to nieslychane jak szybko moze minac 10 minut.

Dzis postanowilem sie wyspac, a co. Wstalem spokojnie po 10, pozbieralem sie, zjadlem omleta na sniadanie i pojechalem oddac motocykl. Z poszkodowana reka w kieszeni i dlugich spodniach stworzylem pozory wystarczajace, aby wlasciciel nie kapnal sie ze zaliczylem glebe. Sprawdzil tylko czy plastiki sa w porzo i oddal paszport. Do hotelu wrocilem na piechote, zaplacilem za wszystkie tutejsze noclegi i tuktukiem pojechalem na dworzec autobusowy Acade (60thb). Po drodze zorientowalem sie ze wciaz mam w kieszeni klucz, ale mily kierowca zgodzil sie oddac klucz wlascicielowi guesthousu. Bilet do Chiang Rai to wydatek 132 thb (2 klasa - w pelni wystarczajaca). Do odjazdu zostaly 2 godziny, ktore minely mi na czytaniu przewodnika. Wciaz nie wiem czy zwiedzac nieturystyczny wschod, czy skupic sie na megaturystycznym poludniu obfitujacym w piekne miejsca. Przed odjazdem oszamalem padthai w jednym z dworcowych barow i o 13:30 zaladowalem sie do autobusu. Musze przyznac ze organizacja tu jest taka ze polacy mogliby pozazdroscic. Wszystkie autobusy sa dokladnie opisane, a pani w okienku mowi po angielsku, o czym na centralnym w Warszawie mozemy pomarzyc. Obsluga autobusu to kilka osob: kierowca w mundurze (wygladal jak kapitan statku), dwoch panow od bagazy i pani od biletow. Wszystkie miejsca sa numerowane, a kazdy z bagazy ma przyczepiona karteczke z numerem. Aby dostac bagaz z powrotem trzeba pokazac kwit z numerem odpowiadajacym temu na bagazu. Naprawde jestem pod wrazeniem. Podroz do Chiang Rai trwala 3 godziny i pomimo fajnych widokow za oknem prawie cala przespalem.

knajpa na dworcu

.

owoc ktory zakupilem na postoju (wyglada i smakuje jak suszony, a mimo to jest swiezo wyjety ze skorupy)

.

Na miejscu bylismy ok 16:30, a wyladowalismy na dworcu do polaczen z dalej polozonymi miastami, tak wiec do centrum trzeba bylo przejechac kawalek. Zaraz po wyjsciu z autobusu zgadalem sie z pewna brytyjka imieniem Vicky, a ona zgadala sie z jakas francuska para. Postanowilismy jechac wspolnie w celu obnizenia kosztow. Wybor padl na pojazd zwany songthaew, czyli pickupa z zabudowa do przewozu ludzi z tylu. Wrzucilismy plecaki na dach i za jedyne 10 thb od osoby dojechalismy na dworzec polozony blizej centrum. Podczas drogi pogawedzilem sobie z Vicky (jest w podrozy od 7 miesiecy :) i postanowilem sprawdzic polecany przez nia guesthouse. Z dworca wzielismy tuktuka i wspolnie dojechalismy do Chat Guesthouse. Jest to calkiem przyjemne miejsce, podobno najciekawsze z oferowanych w Chiang Rai, a do tego tanie. Pojedyncze pokoje byly zajete, ale wraz z Vicky zajelismy lozka w 4 osobowym dormitorium (80thb za lozko).

rozladunek songthaew

.

ulica Chiang Rai

.

Wat Phra Kaew (widzicie zolwie?)

. . .

Rozgoscilismy sie i ruszylismy na rekonesans po okolicy. Chiang Rai nie jest duzym miastem i trip around the city zajal nam jakas godzine, w czasie ktorej zaliczylismy Wat Phra Kaew i targ z jedzeniem. W Wat Phra Kaeo znajdowal sie kiedys szmaragdowy budda ktory teraz stoi w slynnej swiatyni o tej samej nazwie w Bangkoku. Samo miasto porywajace nie jest. Jego zaleta jest spokoj i fakt ze jest to dobra baza wypadowa do tripow po okolicy (plan na najblizsze dni). Jezeli chodzi o Vicky to fajnie ze mam sie do kogo odezwac i spedzic troche czasu, ale dosyc meczace jest dla mnie mowienie non stop po angielsku, szczegolnie ze rozmowca jest native speaker (czuje sie jak analfabeta jakis). Na koniec dnia zrobilismy sie glodni i po pol godzinnych poszukiwaniach trafilismy do jakiejs marnej knajpy, gdzie podano nam jak zawsze pyszne padthai. Dzien zakonczyl sie w klimatycznym ogrodku guesthousu, na obmyslaniu planow jutrzejszego tripa i pisaniu dziennika.

na targu

. . . .

czerwone i zolte arbuzy

. .

clock tower

.
statystyka