Myslalam ze wczoraj zrobilam dlugi spacer, ale wowczas nie wiedzialam jeszcze jaki zrobie dzisiaj. Hotel opuscialam w wczesnych godzinach porannych i juz o 7 siedzialam na plastikowym taborecie na ulicy zajadajac sie zupa.
Moze i bedzie to swiadczyc o mojej ignorancji, ale przestalam wnikac w to co jem i jak sie to nazywa. Zreszta stragany na ulicy nie posiadaj menu, a jedynie garnki z czyms, a nikt nie jest w stanie mi wytlumaczyc co tam jest, wiec zazwyczaj dobor potraw odbywa sie na zasadzie, ze pokazuje palcem co je sasiad na sasiednim taborecie, kiwam glowa na tak i ladnie sie usmiecham. A ile radosci sprawiam tym Wietnamczykom. I prawie zawsze ktos mi grzebie w zupie i pokazuje co, czego i ile dolac. A pozniej obserwuja jak jem i ciesza sie. Komentujac i smiejac sie w nieboglosy. Krepujace to troche, ale tylko na poczatku. Teraz juz mnie totalnie nie interesuje z czego oni sie tak ciesza :) ciesza sie serdecznie i to mi wystarczy. Dwa podstawowe gesty w Wietnamie to: usmiech i pomachanie reka. I kupuja cie cala. Machaja i usmiechaja sie wszyscy. Starzy, mlodzi, dziewczyny, chlopaki. Mamy popychaja male dzieci i kaza machac, wiek szkolny sam lgnie i krzyczy hello, mlodziez sie troche wstydzi i niesmialo, z lekkim rumiencem na twarzy cos baka pod nosem, a starzy mowia do Ciebie rozbudowanymi zdaniami po wietnamsku i jakos zupelnie im nie przeszkadza, ze ty ani rusz. Jezyk jest strasznie ciezki. Nawet jak czytam, to ewidetnie robie cos zle bo i tak mnie nigdy nikt nie rozumie :) ale podstawowe zwroty znam. I uzywam :) i spotyka sie to z ogromnym uznaniem.
Pierwsza czesc dnia to maraton po Sajgonie. Pogoda dzis, analogiczna jak wczoraj. Slonce, zar z nieba i wilgotnosc. Poprzez tutejszy Time Square dotarlam do Placu Lam Son, Katedry Notre Dame, Placu Paryskiego i Palacu Ponownego Zjednoczenia, Swiatyni Tran Hung Dao, Pagody Vinh Nghiem i Xa Loi i na skrzyzowanie Cach Mang Thang Tam i Ngyen Dinh Chieu, gdzie w 63 r. buddysjki mnich Thich Quang Duca dokonal samospalenia, by wyrazic swoj sprzeciw wobec rezimu poludnia.
Plac Lam Son i Hotel Continental
Katedra Notre Dame
Palac Ponownego Zjednoczenia
Swiatynia Nefrytowego Cesarza
Vinh Nghiem
Pagoda Xa Loi
Pomnik Thich Quang Duca
Wrocialam do hotelu po plecak. Guest house w ktorym mnie ugoszczono to oczywiscie dom mieszklany. Waski, a wysoki na trzy pietra. Na parterze znajduje sie centrum dowodzenia, czyli male pomieszczenie, cale wylozone niebieskimi kafelkami, ktore robi jako recpecja, kuchnia i salon w jednym. Wchodze. Na polodze, na golych plytkach lezy gospodyni i oglada serial. Usmiech - usmiech, ja mowie ze sie zawijam, ona ze gdzie i taka tam kurtuazja. Ale lezy caly czas :) Mialam juz sie pozegnac i wychodzic, a tu ciach i znowu leje. No to gospodyni sie usmiecha i pokazuje mi reka msc obok niej na przyjemnych chlodnych kafelkach. Lezymy tak razem z 15 minut. Pada jak padalo i nie zanosi sie na to by mialo przestac. W miedzyczasie gospodyni pyta jak jade na dworzec, mowie ze nie wiem, pewnie motocyklem, a ona zebym wziela autobus miejski nr 1 i za 3 tys dongow dojade prosto na dworzec. Super! Komunikacji miesjskiej nie mialam jescze okazji wybrobowac :) Zegnam sie wiec ladnie i nie zwazajac na deszcz ide. Cos tam po drodze jeszcze podpytalam o droge na przystanek i po 7 minutach stalam przy znaku z symbolem autobusu z nr 1. Nadjezdza, wiec macham zeby mnie nie przeoczyl. Wsiadam, a po 3 minutach wysiadam :) nie bardzo wiem dlaczego, ale jedynka nie okazala sie ta jedynka do ktorej powinnam wsiasc. He he. Prawidlowa jedynke znalazlam troche dalej, na Trang Hung Dao. I ta juz dowiozla mnie do celu, czyli na Cholon Bus Station. Ale to jeszcze nie koniec przygod na dzis. Cholon Bus Station z mojej mapy nie istnial. Nie wiem gdzie sie podzial i czy w ogole nadal istnieje, bo jedyna mapa jaka posiadlam byla z 2006 roku. Nie ma tego zlego co by na dobre nie wyszlo, bo jak podpytalam w jednej z agencji turystycznych jezeli chce zlapac autobus na dzis do My Tho, to powinnam sie udac na Mien Tay Bus station, czyli jeszcze jakies 3 km. Dojechalam juz motocyklem. Jako pasazer mialam sie schowac pod peleryne przeciwdesczowa kierowcy,ale nie wytrzymalam presji by nie patrzec na to co sie dzieje na drodze, wiec juz wolalam zmoknac :).
Autobusy miejskie jezdza bardzo czesto, a rozklad jak sie mu troche przypatrzec staje sie klarowny i w miare prosty. Bilet kosztuje 3 tys. dongow, autobusy sa klimatyzowane + nie pada na glowe, a czas przejazdu uzalezniony od sytuacji na drodze. I choc nadal nie wiem co bylo nie tak z pierwsza jedynka, moge sie tylko domyslac ze mogl byc to np. autobus w przeciwnym kierunku to i tak, jezeli tylko ktos dysponuje czasem, smialo polecam ten srodek transportu.
Ostatni autobus do My Tho odjezdza o 18.30. Mniej wiecej o 18.30 :) Bilet to 24 tys dongow. Na bilecie jest nr rejestracyjny autobusu i taki to tez wlasnie trzeba znalezc. Ale nawet palcem nie kiwnelam, a mialam trzech pomagierow.
Do My Tho dojechalam po dwoch godzinach. Dworzec oddalony jest 4 km od centrum, a ze i tym razem nigdzie mi sie nie spieszylo przespacerowalam sie zachaczajac po drodze o swieze sajgonki na surowo. Ceny poki wygurowane, hoteli w My Tho nie za wiele. Zatrzymalam sie w My Tho Hotel, gdzie za 160 tys. dostalam pokoj z klimatyzacja, niedzialajacym telewizorem i widokiem z okna na sciane w odleglosci jakis 15 cm. Takie wlasnie widoki zawsze wywoluja u mnie usmiech na twarzy :).
Cholon
PS. A poniewaz nieszczescia chodza parami to zaginal mi dzis telefon w akcji, przy czym najwiekszy bol w tym, ze nie mam przez to ani zegarka, ani budzika :).