baner
Dzienniki / Wietnam 2010 / Dzien 5

16.11.2010 - Ha Long City

Podroz w Wietnamie to naprawde komfort. Autobus mial miejsa lezace. Jedno pociagniecie wajchy fotela i lezysz. A pod fotelem twojego poprzednika masz miejsce na nogi. Co prawda ktos powyzej sredniej azjatyckiej, czyli juz przy wzroscie metra siedemdziesieciu moglby miec wiekszy problem. Czas podrozy umilala muzyka z glosnika oraz film z wietnamskim dubbingiem, co raczej zbytnio nie pochlonelo mojej uwagi.

W Lao Cai zalapalam sie jeszcze na goraca bule chale i w droge. Wszystko szlo gladko do czasu kiedy to po jakis dobrych 4 godzinach jazdy autobus stanal w szczerym polu bananowcow. Hm...wypadek na drodze zatarosowal nam przejazd na dobre trzy godziny i tak jak mialam byc w Ha Noi w bardzo wczesnych godzinach porannych tak z momentem kiedy to utkiwlismy w polu, caly plan diabli wzieli. Nie bylo rady.

Suma sumarum w stolicy wyladowalam o 8.30 rano...czyli pozno. Gia Lam Bus Station nie ma jakos super rozbudowanej infrastruktury, takze nie bylo wiekszych problemow. Obsluga rownie mila co anglojezyczna. Za 60 000 dongów dostalam bilet do Ha Long City plus sam kierowca pofatygowal sie by doprowadzic mnie do odpowiedeniego autobusu. Czas zaladunku kolejnych pasazerow to jakies pol godziny. No i jedziemy. Dosc szybko sie zorientowalam ze jade z jakimis swirami! no duzo ja widzialam w Indiach ale takich szajbusow to malo. Jeden prowadzi, no to ze trabi, jedzie pod prad i wymija na czwartego to juz jakby luz, ale ten drugi, jego pomagier od ogarniania i biletow to przechodzil samego siebie. Raz ze krzyczal w nieboglosy, dwa ze ciagle gdzies wyskakiwal z tego busa, zamykal, otwieral drzwi, naganial, zapraszal, nagabywal. Totalny swir. Warto tez wspomniec ze autobusy zazwyczaj maja napis miejsca docelowego albo Mai chai, albo Han Gai czyli poszczegolnych dzielnic miasta.

Wraz z wyjazdem z dworca anglojezyczna czesc wietnamczykow jakby zostala w Ha Noi. Generalnie angielski w Wietnamie to nie jest mocna strona. Jeszcze jak ktos siedzi w biznesie turystycznym to cos tam jeszcze w miare, ale tak na ulicy, w autobusie to juz niestety ciezko sie dogadac. Pozostaje kartka papieru i dlugopis, a i z tym sie trzeba ostro nagimnastykowac. Za to jak juz ktos mowi cokolwiek, chocby pol sylabami, bardzo chetnie wpada w konwersacje, ktora zazwyczaj ogranicza sie do szablonu pytan skad, dokad, imie, wiek. Usmiech wywoluje jak mowie im ze jestem z Wietnamu. Do tego kurde ta ich wymowa, np. rozmowa z zycia wzieta, gdzie koles zamiast little mowi lipton...yyy...

Jak wychaczylam ze swir troche sie uspokoil to podbijam do niego, pokazuje na mape ze jade do Ha Long City - w domysle zeby mi jak co powiedzial gdzie wysiasc. Pokiwal glowa i dalej swoje teatry odstawia. Na miejsce, mimo ze nie byla to jakas imponujaca odleglosc dojechalam troche po 13, za to przez busa przewinelo sie chyba z 50 osob. I tak jak myslalam ze Ha Long City przywita mnie piekna panorama Ha Long Bay tak sie mocno zdziwilam. Mgla, mgla, smog i mgla...takze eh. Kierowca wysadzil mnie gdzies i nie bardzo widzialam gdzie. Ale zawsze w takich momentach przychodza z pomoca kierowcy motocykli. Tak tez bylo i tym razem. Za 10 tys dongow pewnien mlodzianin podwiozl mnie do Bai Chay, czyli turystycznej czesci miasta. Pierwszy spacer po miescie...hm...no spoko, jest promenada, jest zatoka, sa ladne lodki, pokazny most...tylko czemu tak pochmurno?

Popoludnie i wieczor spedzialm krazac po okolicy. Ha Long City opisywane jest w przewodniku jako pieklo, ale na moje oko nie bylo az tak zle. Miejsce oczywiscie przepelnione hotelami, sklepami, stoiskami i barami z jedzieniem ale mialo to nawet swoj klimat. Miasto jakby troche podumarlo. Ruch turystyczny praktycznie zaden. Hotele, ktorych jest tu pod dostatkiem swieca pustkami i tylko gdzie niegdzie mozna bylo spotakac zagubionych turystow. Zalogowalam sie w nga Trang Hotel.Lekkim targiem przeszlo za 100 000 dongow za naprawde ladny pokoj z tarasem. No i wszechobecne wi fi. Dar od Boga/Bogow. Ja nie wiem czy w Polsce tak chula, ale jak narazie wszedzie gdzie sie nie rusze wali mi po oczach napis wi-fi. W knajpach wi fi, w hotelach wi fi. wietnam to jedno wielkie krolestwo wi fi.

Siedzac w jednej z knajpek na wieczornym piwie mialam okazje poprzygladac sie jak wyglada lokalny podryw. A wyglada tak: na malych plastikowych stoleczkach siedzi gruba mlodziencow w wieku okolo lat 19. Maja mniej wiecej po 160 cm wzrostu, waga zdecydowanie lekka i nie przekracza pewnie 45 kilo. Do tego kazdy z nich ma paznokcie dlugosci 3 cm a w reku gotowane ziemniaki. Siedza, obieraja je ze skorki, wpychaja do buzi i zagaduja do dziewczat, co jak sie mozna domyslac nie przynosi wiekszego skutku. Choc mnie te ziemniaki tak by nie przeszkadzaly jak paznokcie...no comment :)

W Ha long City knajpek i jedzenia jest pod dostatkiem. Turystow i chetnych natomiast troche mniej. Dategotez toczy sie walka o kazdego klienta. Naganiacze barow wybiegaja do Ciebie z menu i za wszelka cene probuja sciagnac do swojej knajpy. Co, jak to wlasnie w tym przypadku mialo miejsce, czasem prowadzi do swarow i klotni, a nawet bojek. Jedzac spokojnie zupe bylam swiadkiem bojki ktora rozgrywala sie tuz nad moja glowa. Jedna rodzina z baru stala za moimi plecami, druga przed moim stolikiem. Krzyk i klotnia na calego. A poszlo oczywiscie o to ze jeden drugiemu podkupuje klientele. Krzyki, krzykami ale jak w ruch poszly krzesla poczulam sie lekko zaniepokojona. Zaczelo sie od klotni dwoch mezczyzn skonczylo na przepychance calych rodzin. Temperamentni to Ci Azjaci sa, ojj sa. Pewna grupa Czechow, nie chcach chyba urazic mieszkancow, przyjela taktyke podzialu. I tak w jednym barze zjedli obiad, w drugim deser i zaraz przesiedli sie stolik obok do trzeciego, by tam znowoz skosztowac piwa.

Wracajac do hotelu zaczepila mnie dziewczyna (no zdziwilam sie ze dopiero teraz!!!) czy przypadkiem nie chcialabym sie wybrac na poranna wycieczke lodzia by popodziwiac slynne cudo natury jakim niewatplie jest Ha Long Bay. Opcji do wyboru byly trzy, albo plyne na 6 godzin, albo plyne i zostaje tam na noc, albo plyne i plywac tak bede przez dwa dni co chyba nawet najwytrwalszym by sie znudzilo. Przerazona troche dzisiejsza pogoda sklonna bylam zaryzykowac 6 godzinna wyprawe...ale ze jakos sie zdecydowac nie moglam ustalilysmy ze najwyzej zglosze sie rano, choc dziewczyna wyraznie ostrzegala ze moze juz nie byc miejsc (taaa jasne :). Zbiorka ma miec miejsce o 7.30 i o ile bede miala szczecie ze cala pozostala 15 - ka turystow nie rzuci sie na lodke to sie zalapie :)

statystyka