baner
Dzienniki / Wietnam 2010 / Dzien 6

17.11.2010 - Ha Long Bay

No i oczywiscie ze sie zalapalam. uff..bo juz myslalam ze nie daj Boze zabraknie dla mnie miejsca. w wyobrazni kursowalam romantyczna lodka... z zaglem z bambusa... zajadajac swieze owoce morza z liscia bananowca i pluskajac sie w promieniach slonca. ..w rzeczywistosci plynelam bardziej barka niz lodka, wcinalam bulke zakupiona na przystani i przedzieralam sie przez mgle :).

. .

No ale! zeby nie bylo, gdzies troche po 8 slonce zaczelo niesmialo wygladac zza zachmuorzonego nieba. Wszysycy na barce, a bylo nas jakies 12 osob jakby sie ozywili. Kamery i aparaty poszly w ruch. Pierwsza, zaplanowana atrakcja bylo zwiedzanie jaskini. Zatem podbijamy do przystani. Wysiadamy. Przebiegamy przez jaskinie, zatrzymaujac sie tylko w kolejce do wyjscia (tak, w jaskini tez moze byc kolejka do wyjscia), a potem to juz tylko idziemy na drugi koniec przystani, wsiadamy do barki i odplywamy. Przemial straszny, ale interes sie kreci. A jaskinia jak pieknie oswietlona :) zeby podkreslic piękno stalaktyktow jak i stalagmitow zastosowano pelna palete barw.

. .

Lodz plynela powoli i mozolnie. Zatoka nabierala ksztaltow i krajobrazow podobnych do tych z pocztowek. Tymczasem zaloga naszego kutra turystycznego przygotowywala sie by zaserwowac nam kolejna atrakcje. Niczym ten as w rekawie szykowala sie wyprawa do drugiej jaskini, z tym ze powstalo male niedomowienie. Kazdy z nas zostal poinformowany przed wyprawa, ze plan zaklada przeprawe przez trzy jaskinie, wejscie na wysepke, przewodnika, a dla wybrancow lunch i ze nie przewidywane sa zadne dodatkowe oplaty. No i caly szkopul tkwil w tym ze jednak okazalo sie ze za ta wlasnie jaskinie jednak trzeba doplacic - 150 tys dongow. Rozleniwione i zniesmaczone miny moich wspoltowarzyszy mnie rozbawily do lez, a biedna, mala wietnamke, ktorej przyszlo nas o tym poinformowac wprowadzily chyba troche w zaklopotanie. Na pomoc przyszedl bardziej smialy wietnamczyk, wyrecytowal slowo w slowo o atrakcjach i ciekawostkach tejze jaskini i czeka na reakcje. Miny ? - bez zmian. No to on mowi ze w takim razie bedziemy siedziec przez godzine na lodzi. He he he. Bunt na pokladzie powstal jak nic. Posypaly sie gromy i przytyki na kraj, populacje i cala wietnamska mentalnosc.. :) ostatecznie jednak, gdy zostal osiagniety rozejm zaloga kutra ruszyla dalej. Lunch w postaci jednej ryby na 6 osob i miski ryzu wywolal tylko usmiech na twarzy.

. .

Zatoka

Sama nie wiem co o niej myslec. Wydawala sie kolejnym cudem swiata, rajem i krolowa wodnych akwenow, a nie zrobila na mnie az tak piorunujaco imponujacego wrazenia, choc oczywiscie jest chyba obowiazkowym punktem kazdej wyprawy do Wietnamu i na pewno warto sie tam udac. Zazwyczaj w ofertach mozna wybierac i przebierac, zaczynajac od wielkich statkow turystycznych, konczac na malych lodkach, podobnych do tych z moich wyobrazen i na sto procent mozna trafic na wycieczke gdzie serwuja cos wiecej niz rybe na szesc osob :) choc i taka przygoda ma swoj urok. Moze tylko trzeba spojrzec na to z przymruzeniem oka?

. .

Mimo zaserwowanego lunchu wszysycy wrocili glodni, a ze na pokladzie zakolegowalam sie z Jeanem - Sebastianem, dentysta z Francji, udalismy sie na zasluzone Sajgon Bia i goraca zupe. Zalapalismy sie tez na deser od ulicznego tragarza, tylko ani po smaku, ani po wygladzie nie moglismy dojsc co to jest. Cos jak jogurt, ale bardziej zalatywal smietana, a do tego byl z kostkami lodu...

.

Zblizala sie 16 i trzeba bylo podjac jakas decyzje co dalej. Dentysta Jean namawial mnie na powrot do Ha Noi, by z tamtad ruszyc do Ninh Binh, ktore tez bylo na mojej mapie planow. z tym ze jakos nie bardzo mi sie widzialo zawracac znowu do Ha Noi, wiec postudiowalam mape i przewodnik i trasa miala przebiegac przez Hajphong.

.

Ha long City dzieli sie na dwie czesci. Bai Chay - multo turistiko oraz Hon Gai raczej robotniczo, ale to wlasnie z przystani w Hon Gai wyrusza prom czy to na wyspe cat Ba czy to do Hajphongu. Podroz jest dluzsza niz autobusem, choc podobno jest to calkiem niezly sposo na zwiedzenie zatoki malym nakladem kosztow. Niestety, mialam do wyboru albo zalapac sie na drugie piwo z Jeanem dentysta, albo zalapac sie na prom (ostatni z tego co powiedziano mi w hotelu odplywa o godz. 16). No a ze zatoke juz widzialam a w alternatywie zawsze mialam jeszcze autobus to postawilam na piwo z Jeanem.

Koniec koncow trzeba bylo sie zbierac. Wedle przewodnika autobusy odjezdzaja z dworca na Bai Chay (Mien Tay bys station), wedle przewodnika rowniez mial sie on znajdowac jakies kilkaset metrow od zaglebia hotelowego, wedle napotkanych ludzi natomiast szlam w zupelnie i totalnie przeciwnym kiedrunku, a kazdy kto tylko umial powiedziec to po angielsku twierdzil ze to bardzo daleko bo jakies 4 km na zachod od glownej ulicy, czyli Vuon Dao.No to fuck se mysle. Z pomoca przyszedl pan ze skuterem. Uprzejmie stwierdzil ze mi pomoze i zawiedzie tam gdzie trzeba. Po jakis 10 minutach bylam na dworcu, a do tego koles nie chcial przyjac pieniedzy, pozyczyl powodzenia i odjechal. Milo i niespodziewanie.

Autobusow cala masa i od razu praktycznie wychaczylam Hajphong. No tak naprawde i w zasadzie to wychaczyli mnie, jakby czuli pismo nosem ze jade do Hajphongu :). Hajphong mial byc na mojej trasie miastem transferu do Ninh Binh. Nie maialam za specjalnej ochoty balowac tam dluzej, jako ze to duze i zatloczone miasto. Wyladowalam na dworcu Tam Bac bus station, a zeby dostac sie do Ninh Binh, jak poinformowala mnie pani z okienka, musialam przedostac sie na inny dworzec autobusowy. Na kartce wypisala nazwe (Bien Xe Cam Rao) zastosowalam tu tez stary, sprawdzony trik czyli podpytalam ja ile powinna mnie wyniesc motocyklowa riksza. Powinna 30.000, a negocjajce zaczely sie od 60.000. Jak wyciagnelam kartke z nazwa dworca, liczba kilometrow i cena wszyscy sie usmiechnelismy i dalsze spory jakby nie mialy sensu. Jakies 15 minut pozniej stawilam sie na malym dworcu Bien Xe Cam Rao.

Staly na nim dokladnie 4 autobusy, wszystkie wielkie i mrugajace kolorowymi swiatelkami. Ja jeszcze dobrze nie zlazlam z motocykla a Pan motocyklista oblecial juz wszystkie cztery autobusy i wrocil do mnie z informacja ze nie ma miejsc nigdzie i ze musimy jechac do hotelu. No to znowu se mysle fuck. Ale nie! postanowialam nie poddac sie tak latwo i raz - upewnic sie czy to prawda, a dwa cos tam jeszcze pokombinowac. No i cholera prawda to byla! nie wiem jak to mozliwe, ale kazdy kierowca uparcie twierdzil ze ma full i ze nie da rady mnie zabrac i zebym wracala jutro rano. Moze latwiej by mi bylo ich przekonac gdyby choc jeden z nich mowil po angielsku? cale szczescie moglam choc po trosze liczyc na kwiat wietnamskiej mlodziezy. Moimi negocjatorami w sprawie zostalo trzech dziewietnaslotakow, lacznie z ich nauczycielem angielskiego na lini :) Wspolny sukces osiagnelismy po mniej wiecej godzinie negocjaji, kiedy to pojawil sie jakis koles od jednego z autobusów i bez zbednych pytan powiedzial ze moge jechac (???). Mowil tak chyba wszystkim bo autobus doslownie pekal w szwach.

.
statystyka